Zakończył się proces w sprawie podpalenia w Siechnicach. Strony wygłosiły mowy końcowe, a dziś (11 czerwca) przed godziną 10.00 zapadł wyrok
Pierwsza rozprawa odbyła się 27 listopada 2018. 33-letni Mariusz L. (wcześniej karany) pod koniec lipca 2018 roku w Siechnicach pokłócił się z bezdomnym Januszem G., zamieszkującym pobliską altankę. Kilka dni później Janusz G. w wyniku ciężkich poparzeń zmarł w szpitalu. Prokuratura twierdzi, że doszło do zabójstwa. Mariusz L. miał oblać pokrzywdzonego łatwopalną cieczą, a potem go podpalić. Przyznał się tylko do tego pierwszego.
Anna Monika Molik z Prokuratury Rejonowej w Oławie utrzymuje, że doszło do zabójstwa. W trakcie mowy końcowej powiedziała: - 45 lat to piękny wiek. Właśnie tyle kończyłby teraz Janusz G. Ale kolejnych urodzin już mieć nie będzie. Dlaczego? Dlatego, że z premedytacją i pełną świadomością zabił go Mariusz L. Wszystko działo się w Siechnicach, gdzie mieszkali oskarżony, pokrzywdzony i jego rodzina. Choć tak naprawdę trudno mówić, że pokrzywdzony tam mieszkał. Był bezdomnym, wyrzuconym z domu przez własną matkę. Problemem nie tylko dla oskarżonego, ale także dla swojej rodziny. To Mariusz L. postanowił ten problem ostatecznie rozwiązać. 27 lipca mówiąc, że "idzie tę kurwę podpalić", wyszedł z mieszkania, wszedł do ziemianki zajmowanej przez Janusza G., oblał go łatwopalną cieczą i podpalił. Mamy co najmniej kilku świadków, którzy w sposób spójny wskazują, że do tego doszło. Jest wśród nich także matka pokrzywdzonego, która rozmawiała z synem, który początkowo był jeszcze przytomny. Janusz G. powiedział jej, że L. go podpalił. Świadek, który imprezował tego dnia z Mariuszem słyszał za to, jak oskarżony deklaruje, że idzie podpalić pokrzywdzonego. Po chwil wrócił, powiedział że to zrobił i chciał uciekać. Nie udało się ustalić, jak dokładnie doszło do zaprószenia ognia. Nie ma jednak wątpliwości, że oskarżony wyszedł z domu, nie po to, by nastraszyć swojego sąsiada, ale po to, żeby go zabić. Z zeznań wiemy, że wcześniej mu groził. Janusz się go bał. Związek przyczynowo skutkowy między zdarzeniem a śmiercią jest jasny. Mariusz L. twierdzi, że tylko oblał Janusza G., ale nie przyczynił się bezpośrednio do zaprószenia ognia. Oczywiście ma prawo bronić się w ten sposób, a rolą sądu będzie ocena czy mówi prawdę. Pamiętajmy jednak o słowach, które wypowiadał w trakcie zdarzenia.
Molik powiedziała również, że nie wierzy, w słowa Mariusza L., który utrzymuje, że gdy zobaczył ogień od razu próbował udzielić pomocy pokrzywdzonemu. Zwracając uwagę na poparzenia po zewnętrznej stronie przedramion, biegły medyk tego nie wykluczył w sposób kategoryczny, ale również nie potwierdził. Zdaniem prokurator ta wersja jest wysoce nierealna, a czyste dłonie oskarżonego dzień po zdarzeniu wskazywały, że nie miał kontaktu z ogniem w trakcie próby udzielenia pierwszej pomocy. Na niekorzyść oskarżonego działać może również fakt, że był w pełni poczytalny, a jednocześnie został określony jako człowiek zdemoralizowany i bardzo agresywny. - Proszę o uznanie Mariusza L. za winnego zarzucanego mu czynu i wymierzenie mu kary 25 lat pozbawienia wolności, zaliczenia pobytu w areszcie na poczet kary i pozbawienia praw publicznych na okres pięciu lat - kończyła wypowiedź Anna Monika Molik.
Adwokat Arkadiusz Sobczak prosił, by zrezygnować z emocjonalnych wystąpień i skupić się na tym, co udało się ustalić. Podkreślał, że Janusz G. od 15 lat był alkoholikiem, od 2 lat bezdomnym, którzy uprzykrzał życie sąsiadom. Rodzina nie mogła sobie z nim poradzić, matka też była alkoholiczką i żyła z konkubentem, który również nadużywał alkoholu: - Poza bratem i siostrą to nie była normalna rodzina, alkohol był tam na porządku dziennym. Sąsiadka Brygida Ż. zeznała, że między Mariuszem L., a Januszem G. dochodziło do konfliktów. Powodem sporów był sposób życia pokrzywdzonego, który zapraszał do ziemianki dziwne osoby, nie dbał o to miejsce, załatwiał tam swoje potrzeby. Kilka dni przed zdarzeniem, mój klient miał dość smrodu, który stamtąd dochodził i wysprzątał to miejsce. 27 lipca zorganizował przyjęcie. Uczestniczył w nim jego kolega Wojtek, a także koleżanka Agata K., która była kiedyś partnerką Janusza G. Janusz mógł być poirytowany, że była kobieta go ignoruje. Pukał w okno mojego klienta, rzucał przedmiotami w stronę jego drzwi. Agata K. miała 3 promile alkoholu we krwi, Wojciech B. prawie 2 promile. Jedynym w zasadzie trzeźwym człowiekiem był Mariusz L., w przypadku którego badanie wykazało niecałe 0,8 promila. Jego zeznania są od początku bardzo spójne. To zachowanie Janusza sprawiło, że stracił cierpliwość i w sposób zdecydowany próbował dać mu do zrozumienia, że ma tego dość. Wziął butelkę łatwopalnego płynu, poszedł do ziemianki i oblał go. Obrócił się i w tym momencie usłyszał krzyk. Zobaczył ogień i jak twierdzi - przystąpił do ratowania. Ten fakt potwierdzają opinie biegłych, którzy nie wykluczają, że obrażenia na kończynach Mariusza L. mogły powstać podczas ściągania ubrań pokrzywdzonego. Nikt nie widział momentu zaprószenia ognia. Mój klient przeczy, by podpalił pokrzywdzonego. Powtarza, że tylko go oblał i sugeruje, że Janusz G. mógł mieć papierosa w dłoni albo obok na stoliku. Zeznania matki również nie wydają się jednoznaczne. Na sali sądowej wraz ze swoim konkubentem mówiła raczej zgodnie. Jeśli jednak sięgniemy do notatek policjantów, którzy rozmawiali z nią 27 lipca, zobaczymy rozbieżności.
Kończąc swoje wystąpienie mecenas Sobczak prosił jeszcze raz, by opierać się na logice, a nie emocjach. Jego zdaniem materiały dowodowe nie pozwalają uznać, że Mariusz L. zabił Janusza G. Prosił o uniewinnienie klienta. Oskarżony powiedział krótko: - Nie zabiłem go. Gdybym nie zaczął go ratować, spaliłby się żywcem. Proszę o uniewinnienie.
Dziś Mariusz L. usłyszał wyrok - 15 lat pozbawienia wolności. Wyrok nie jest prawomocny.
Kamil Tysa [email protected]
Napisz komentarz
Komentarze