Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 28 marca 2024 21:34
Reklama Marek Szponar
Reklama
Reklama
News will be here

Mogłem być następcą Zasady

Wspomnienia rajdowca i przedsiębiorcy. Kiedy wielki mistrz Sobiesław Zasada kończył sportową karierę, a wkraczał ostrożnie w biznesową, on pełną parą rozpoczynał jedną i drugą. Dziś już 75-letni oławianin Lech Radkiewicz, w przededniu 40. rocznicy swojego udziału w rajdzie Monte Carlo, wspomina sportowe, zawodowe i prywatne życie...

- Przyszedłem na świat w burzliwych czasach, w 1946 roku, gdy rozpoczynała się w Polsce nowa powojenna i często równie dramatyczna jak ta właśnie co zakończona poprzednia rzeczywistość... - rozpoczyna długą opowieść Lech Radkiewicz. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził na Podlasiu i na Mazurach. Urodził się w podbiałostockiej Bobrówce, gdzie rok wcześniej życie rozpoczął późniejszy arcybiskup gdański Sławoj Leszek Głódź. Nie poznali się jednak w dzieciństwie, bo rodzice małego Lecha ledwie rok po jego urodzeniu przenieśli się wraz dziećmi za pracą i lepszymi warunkami mieszkaniowymi do Wydmin koło Giżycka.

Tajne leśno-polne rajdy

I właśnie tam, w Wydminach, młodziutki Radkiewicz będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej, złapał motoryzacyjnego bakcyla, z którym jest za pan brat do dziś, a który w styczniu 1980 roku dowiózł go do słynnej stolicy księstwa Monaco. - Wydminy leżą blisko Puszczy Boreckiej - opowiada Radkiewicz. - Wielu mieszkańców tej miejscowości było związanych z szeroko rozumianą gospodarką leśną. Także mój ojciec, który pracował w miejscowym składzie drewna. Dorabiał też sobie weekendowym stróżowaniem. W niektóre sobotnie popołudnia lub niedziele, gdy miał dużo roboty w domu, wysyłał mnie tam w zastępstwie do pilnowania. A ja wówczas zabawiałem się stojącymi na placu motocyklami i samochodami - m.in. radzieckim "Iżem", wzorowanym na niemieckiej "dekawce" oraz pierwszym powojennym polskim "Starem-20", który zamiast migaczy, miał sterowane z kabiny ręcznie tzw. lizaki. Jak było spokojnie i nikt się nie kręcił po okolicy, to odpalałem te pojazdy metodą "na gwoździa" i hasałem na nich po okolicznych polach i lasach. A miałem wtedy ledwie dwanaście, może trzynaście lat...

Przy tych pierwszych młodzieńczych rajdach nasz bohater miał cichego wspólnika - Janka Mazura - dróżnika z ukraińskimi korzeniami, osiedlonego w Wydminach w ramach akcji "Wisła", polegającej na rozproszeniu po Polsce Łemków i Ukraińców, zamieszkujących po 1945 roku w zwartych narodowościowo grupach wschodnie rubieże Lubelszczyzny i Rzeszowszczyzny, głównie Bieszczady. - Wujcio Janek, bo tak na niego mówiłem, pilnował, żeby mi jakiś pociąg krzywdy nie zrobił, gdy przejeżdżałem przez tory kolejowe. A jak wracałem z tych swoich polno-leśnych rajdów, to on sprawdzał, czy nikt się nie kręci po placu w składzie drewna, bym mógł tam spokojnie z powrotem zaparkować pojazdy, które wykorzystywałem do przejażdżek. Zacierałem ślady opon gałęziami albo miotłą, a paliwa w tamtych czasach nikt dokładnie nie kontrolował...

Historię Lecha Radkiewicza przeczytasz w całości w e-wydaniu "Powiatowej" - TUTAJ

 



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Boguslawa 30.05.2021 04:39
Tak bylo☺Leszek to moj brat.Pamietam jako najstarszy z rodzenstwa ciezko pracowal..w cegielni,na polu czy pomagajac dla Taty w szkole przy wrzucaniu wegla.KOCHANY BRACISZKU.ZEGNAM CIEBIE BOGUSIA

ReklamaOdszkodowania
Reklama
NAPISZ DO NAS!

Jeśli masz interesujący temat, który możemy poruszyć lub byłeś(aś) świadkiem ważnego zdarzenia - napisz do nas. Podaj w treści swój adres e-mail lub numer telefonu. Jeżeli formularz Ci nie wystarcza - skontaktuj się z nami.

Reklama