Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 28 marca 2024 21:34
Reklama Marek Szponar
Reklama
Reklama
News will be here

Po świętach i długich weekendach pacjentów jest najwięcej

Z psychoterapeutą doktorem Markiem Janiakiem rozmawia Kamil Tysa

Wywiad ukazał się na łamach "Gazety Powiatowej" w kwietniu 2019 roku. 
 

- Czy świat XXI wieku nas przerasta?

- Nie, ale musimy się do niego przystosować i brać to, co jest. Cieszyć się, szukać radości życia. Mamy dziś piękną wiosnę, doceńmy to, zatrzymajmy się, nie zamykajmy się w schemacie: dom, praca, obiad, sen. Żyjąc w tej gonitwie, tracimy radość. Warto się tego wystrzegać.

- Jako społeczeństwo odnaleźliśmy się w tej rzeczywistości, którą zastaliśmy po 1989 roku?

- Nie wszyscy. Zwykle jest tak, że biednemu wiatr w oczy. Nie odnaleźli się ludzie z popegeerowskich blokowisk i wsi. Pracowałem w Urzędzie Wojewódzkim we Wrocławiu i często jeździłem w popegeerowskie tereny. To jest zupełnie inny świat niż ten, który widzimy w miastach, gdzie ludzie odnaleźli się świetnie i bardzo szybko. Zostając psychoterapeutą nie myślałem jednak o tym, że ewentualna sytuacja polityczna może mi pomóc w zdobyciu pacjentów.

- A ona w ogóle ma znaczenie?

- Oczywiście! Tak kiedyś, jak i dziś. Nie pytam pacjentów o poglądy, ale prędzej czy później sami zaczynają o nich mówić. To, jak myślimy i kogo popieramy, może mieć bowiem przełożenie na różne aspekty życia, szczególnie na pracę. Czasem chcielibyśmy się gdzieś uzewnętrznić, dołączyć do jakiegoś ruchu czy grupy, ale boimy się, jak zareaguje pracodawca. Nie wiemy, czy nie przysporzy nam to problemów. Pół biedy, jeśli powie nam wprost, że nas nie lubi, bo mamy takie, a nie inne poglądy. Gorzej, jeśli zacznie z tego powodu nas szykanować czy knuć za plecami. To się zdarza. Sytuacje w pracy bardzo często są przyczyną naszych problemów. Niemalże 70% pacjentów przychodzi do psychoterapeuty z powodu problemów w pracy. Mój kolega zwykł mówić, że przeciętny pracownik korporacji po dwóch latach kwalifikuje się na terapię. Coś w tym, niestety, jest.

- Więcej pracy psychoterapeuta będzie miał w Polsce czy na zachodzie Europy?

- Zdecydowanie tam, gdzie szybciej rozwinął się kapitalizm, czyli nie u nas. Proszę sobie przypomnieć kryzys gospodarczy, który rozpoczął się w 2007 roku. W Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii ludzie potracili wszystko i odbierali sobie życie. W Polsce nie było samobójstw z tego powodu. Swoje wycierpieliśmy już wcześniej, w kraju wciąż nie było idealnie, więc łatwiej zaakceptowaliśmy sytuację.

- Ilu z nas jest w stanie rozróżnić psychologa, psychoterapeutę i psychiatrę?

- Niewielu. Psychoterapeuta stara się leczyć rozmową, psychiatra może przepisywać leki. Może się zdarzyć, że psycholog będzie również psychoterapeutą, ale musi skończyć kolejne 4,5-letnie studia. Psychoterapeutą zostaje więc człowiek, który najpierw ukończył kierunek psychologiczno-pedagogiczny, a potem jeszcze długą podyplomową szkołę psychoterapii. Sam jestem pedagogiem, socjoterapeutą, pedagogiem specjalnym, oligofrenopedagogiem, logopedą, neurologopedą i psychoterapeutą. Nie mam czasu na to wszystko, więc skupiam się na psychoterapii. Dzięki tym fakultetom mogę jednak pacjentowi pomóc kompleksowo. Przed ukończeniem studiów z psychoterapii czułem, że czegoś mi brakuje. A zawsze starałem się kierować dewizą, by nie zostawiać w potrzebie nikogo, kto chce i potrzebuje pomocy.

- A pacjent zwykle chce?

- Pacjenci są różni, ale przeważnie tak. Miałem taki zabawny przypadek we Wrocławiu. Umówiła się ze mną kobieta. Zaczęła mi opowiadać, że była na grillu, spotkała się tam ze znajomymi i okazało się, że jedyna w towarzystwie nie ma psychoterapeuty. Więc przyszła. Nie pytała się, ile kosztuje wizyta, wydawało jej się, że w zasadzie nie ma konkretnego problemu. Oczywiście w trakcie rozmowy okazało się, że problemy są, ale to nie one były motywacją do umówienia wizyty. Po prostu chciała mieć psychoterapeutę, jak inni.

- Przyszła bez problemów, które nagle się znalazły... To może wszyscy potrzebujemy psychoterapii?

- Są ludzie, którzy nie potrzebują, ale jest ich niewielu. Według różnych szacunków mówi się, że siedem na dziesięć osób potrzebuje. I nie chodzi za każdym razem o długą, wieloletnią terapię. Czasami wystarczy jedna czy dwie wizyty. Człowiek nie mógł sobie z czymś poradzić, potrzebował, żeby ktoś inny go ukierunkował. Trafił do psychoterapeuty i znalazł rozwiązanie kłopotu.

- Wspomniany przez pana przykład nieco temu przeczy, ale czy to nie jest generalnie tak, że wciąż wstydzimy się szukać pomocy psychicznej czy psychoterapeutycznej?

- Wstyd wciąż się pojawia, ale już nie taki jak dziesięć czy nawet pięć lat temu. Tendencja jest pozytywna, a świetną pracę w tym aspekcie wykonują właśnie pacjenci, którzy wychodzą z gabinetu i rozmawiają z ludźmi. Zachęcają innych, żeby przyszli, budują nasz wizerunek. Ale tak - u niektórych jeszcze ten wstyd się pojawia. Z różnych powodów.

- Jak wygląda taka typowa wizyta?

- Typowej nie ma, bo ważne jest podejście indywidualne. Skończyłem trzy różne szkoły w Warszawie, w Krakowie i włoskiej Bolonii, więc specjalizacji mam wiele. Najbardziej lubię psychoterapię integratywną, która czerpie z metod psychoanalizy. Kluczowe jest, by pacjent położył się na wersalce lub na kozetce. W pozycji leżącej więcej się z niego wyciągnie, więcej będzie nam w stanie powiedzieć. Rozprężamy się, jesteśmy spokojniejsi, stajemy się wyluzowani. Wpadamy w taki stan, jakbyśmy się kładli do snu i porzucali wszystkie problemy dnia poprzedniego. Sami pacjenci często ze zdziwieniem przyznają, że siedząc na fotelu tego konkretnego zdania by nie powiedzieli. Leżąc na kozetce to jednak zrobili. Psychoterapia to współpraca. Psychoterapeuta ma być jak woźnica, a pacjent jak koń. Do tego dokładamy odpowiednie obciążenie - mamy pracowitego pacjenta, dobrego woźnicę i wychodzi nam sukces.

-  Z czym do pana można przyjść?

- Z uzależnieniem, problemami rodzinnymi, depresją, problemami egzystencjalnymi, gdy nie radzimy sobie ze stresem, gdy mamy lęki, niskie poczucie własnej wartości, kryzys w związku, zaburzenia odżywiania, nerwicę lekową, nerwicę natręctw i problemy wychowawcze. Do tego dochodzi jeszcze pomoc przy chorobach psychosomatycznych, takich jak cukrzyca, nadciśnienie i inne. Niewiele osób wie, ale cukrzyca też mogą wywołać aspekty psychiczne. 

- Skąd człowiek ma wiedzieć, czy powinien się zgłosić do psychoterapeuty, a nie psychiatry?

- Musi kogoś wybrać, a potem ewentualnie zostanie skierowany do innego specjalisty. Jeśli uważam, że w danym przypadku będą potrzebne leki, kieruję pacjenta do psychiatry. W drugą stronę podobnie - psychiatrzy bardzo często wysyłają ludzi do mnie. Są takie przypadki, w których psychoterapię łączy się z lekami. Wtedy potrzebujemy dwóch osób.

- Pacjenci z Wrocławia mają inne problemy niż ci z Oławy czy Jelcza-Laskowic?

- Dokładnie takie same. Ciężko tutaj cokolwiek rozróżnić, bo te miejscowości leżą bardzo blisko siebie. I nie ma znaczenia, że Wrocław jest dużo większy. Te mniejsze miasta zwykle starają się gonić. Mentalność jest jednak ta sama. Ale pojedźmy na Podkarpacie, na przykład w okolice Jasła. Zdecydowanie ciężej rozmawia się tam z pacjentami o seksie, choć problemy małżeńskie oczywiście są te same. Jeżeli się nie układa mężowi z żoną w łóżku, a przyczyną jest kłopot natury psychicznej, to nie ma znaczenia, czy oni pochodzą z Warszawy czy z podjasielskiej wsi. Różnica jest tylko taka, że temu małżeństwu z Podkarpacia będzie ciężej się uzewnętrznić i o pewnych sprawach mówić. A co za tym idzie, trudniej będzie od nich wyciągnąć konkrety. Myślę jednak, że i to powoli się zaciera, a za jakiś czas różnice w mentalności znikną.

- Zostańmy przez chwilę w tym temacie. Jakie dziś są największe problemy małżeńskie Polaków?

- Niechęć do siebie. Brak zainteresowania żoną, brak zainteresowania mężem. Ludzie żyją ze sobą, nie kłócą się, pozornie tworzą fajną, normalną rodzinę, ale nie uprawiają seksu. A potem do mnie przychodzi pacjentka i mówi, że nie kochała się z partnerem od dwóch lat. A bardzo by chciała, płacze z tego powodu, nie wie, jak sobie z tym poradzić, co zrobić.

- Z czego to wynika?

- Kiedyś ludzie kończyli 40 czy 50 lat, mieli piątkę dzieci i już seksu nie uprawiali. Tak po prostu. Dziś z jednej strony jesteśmy bardziej wyzwoleni, ale dużo pracujemy, bierzemy na siebie masę obowiązków, do tego chcemy, żeby nasze dzieci były najlepsze, więc im też wypełniamy dzień od rana do wieczora. Potem jesteśmy tak zmęczeni, że zapominamy o swoich potrzebach i przyjemnościach. Przechodzimy na taki model korporacyjny - seks tylko w piątek lub w weekend, gdy nie idziemy do pracy. A w niektórych przypadkach nawet wcale. Bo liczy się praca, praca i jeszcze raz praca.

- Jak pomóc takiemu małżeństwu?

- To nie są szczególnie trudne sprawy. Wystarczy, że jedna osoba się przełamie, zrobi coś, czego nie robiła od dawna, zaaranżuje pewną sytuację, zwróci na siebie uwagę i postara się, by tego konkretnego wieczoru było dokładnie tak jak dawniej. A wtedy partner bardzo szybko się zorientuje, że partnerka go kocha. Co więcej, kocha go tak samo jak zaraz po ślubie. Takimi małymi kroczkami każdego da się wyprowadzić na dobrą drogę.

- I będzie to działało na dłuższą metę?

- Działa! Pacjenci często do mnie dzwonią i mówią, co dzieje się dalej. I są to głównie telefony z podziękowaniami. Ewentualnie z informacją w stylu "jestem w ciąży". Oczywiście z tym mężem, z którym się nie układało. (śmiech) Warto podkreślić, że najczęściej to kobiety chcą ratować związki.

- Są jednak małżeństwa, których ratować nie warto. Mówię tu o związkach przemocowych. Ofiary takich relacji również szukają u pana pomocy?

- Niestety, ci ludzie raczej nie przychodzą. A jeśli już, to zwykle po fakcie. Po rozwodzie albo po wyroku skazującym przemocowego męża. Wtedy, kiedy dzieje się dramat, nie przychodzą. A powinni! Nie jestem człowiekiem, który zdziera z ludzi pieniądze. Jeśli ktoś nie ma grosza, niech mi powie. Mam czasem dziesięciu pacjentów dziennie, więc jednego czy dwóch mogę przyjąć za darmo. Zwłaszcza jeśli sytuacja jest wyjątkowa i człowiek naprawdę potrzebuje pilnej pomocy.

- Dlaczego ofiary często tkwią w takich związkach?

- Powodów jest cały szereg. Niektórzy martwią się, że wylądują na bruku. Inni, że nie poradzą sobie finansowo. Jeszcze inni tłumaczą to dobrem dzieci. Zdarza się też, że dzieci są podzielone - dwoje jest za mamą, a dwoje za tatą. To potwornie trudne sytuacje, po których przeżycia jeszcze bardzo długo są żywe.

- Jesteśmy społeczeństwem depresyjnym?

- I tak, i nie. Czasami za bardzo nadużywamy tego słowa. Przychodzi do mnie pacjent, mówi, że ma depresję, a potem po dwóch czy trzech spotkaniach stwierdza, że już czuje się świetnie. A to tak nie działa. Gdyby faktycznie miał depresję, nie pokonałby jej tak szybko. Depresja to bardziej skomplikowany problem. Da się ją pokonać, ale nie w ekspresowym tempie.

- Co w takim razie jest dziś naszym największym problemem?

- Coraz częściej spotykam się z młodzieżą uzależnioną od telefonu i komputera oraz taką, która nie potrafi sobie poradzić z hejtem w internecie. Na niektórych konferencjach psychoterapeutów stawia się już tezy, że niebawem leczenie takich uzależnień stanie się naszym głównym zajęciem. Niestety, są wśród nas ludzie, którzy 24 godziny na dobę spędzają w internecie. Nawet gdy idą spać i usłyszą, że przychodzi wiadomość, to muszą wstać, sprawdzić i odpisać. To jednak nie wszystkie problemy. Do tego dochodzą jeszcze nieumiejętność nawiązywania relacji, wyalienowanie, samotność czy zaburzenia odżywiania.

- Kiedy rodzic powinien zacząć się niepokoić?

- Gdy dziecko przestaje wykonywać swoje obowiązki albo nagle zaczyna przynosić dużo słabsze oceny niż kiedyś. Jeśli w szóstej klasie miało czwórki i piątki, a nagle w siódmej ma same dwójki, to wcale nie oznacza, że poziom trudności tak drastycznie się zmienił. Prędzej zmieniło się zaangażowanie ucznia. Nie namawiam też, żeby dziecka całkowicie pozbawić smartfona. Złotego środka zapewne nie ma, ale dziecko musi pamiętać, że najpierw obowiązki do wykonania, nauka, a dopiero potem zabawa w telefonie.

- Mówi pan też o zaburzeniach odżywiania. To chyba dziś coraz częstszy problem...

- Dokładnie tak. Młodzi ludzie próbują odnaleźć się w świecie, w którym  presja bycia szczuplejszym, bardziej smukłym, ładniejszym bywa przytłaczająca. Patrzą na wzory modelek i robią wszystko, by wyglądać jak one. A to prowadzi do problemów natury psychicznej. Albo do nadmiernego jedzenia, albo do anoreksji czy bulimii. Są to schorzenia bardzo trudne, z których niełatwo wyjść. Dodatkowo rodzice bardzo późno dostrzegają, że coś może być nie tak. Dają dzieciom pieniądze na śniadanie czy obiad, ale nie wiedzą, czy to dziecko zjadło, co zjadło i ile zjadło. Mijają tygodnie, miesiące, czasem lata i problem staje się bardzo poważny. Miewam pacjentów, którzy przychodzą mniej więcej o rok za późno. Wtedy, gdy stan psychiczny jest już w opłakanym stanie, czasem nawet w głębokiej depresji.

- Jak objawia się nerwica natręctw?

- To kolejny bardzo popularny dziś temat. Na szczęście, gdy ludzie współpracują, bardzo szybko z niego wychodzą. Ciężko jest im jednak rozpocząć współpracę.  Nerwica natręctw może się objawiać na przeróżne sposoby. Jeśli siedząc z panem będę się cały czas zastanawiał, czy nie zostawiłem w domu otwartych drzwi albo moją uwagę będzie odciągał mały śmieć na podłodze, którego pan nawet nie zauważy, to znaczy, że prawdopodobnie mam nerwicę natręctw. Jeśli do samochodu wracam się dziesięć razy, bo nie jestem pewny, czy został zamknięty - to samo. Oczywiście bez popadania w paranoje, takie zachowania sporadycznie zdarzają się każdemu. Problem pojawia się w momencie, gdy dzieje się to regularnie. Zwykle osoby z nerwicą natręctw do psychoterapeuty przyprowadzają najbliżsi. Częściej dotyka to mężczyzn niż kobiet. Ale to nie mężczyźni widzą problem, a ich partnerki.

- Pacjentami psychoterapeuty są też autyści.

- Autyści, a także ludzie chorzy na zespół Aspergera. W tych przypadkach praca jest nieco inna. Nie ma mowy o pełnym wyleczeniu, dlatego należy się skupiać na pokonywaniu kolejnych problemów. To długa, mozolna i ciągła praca. Autyści to bardzo mądrzy ludzie, którzy osiągają wielkie sukcesy, ale sami podkreślają, że dzięki opiece psychoterapeutów lepiej im się żyje. Mam obecnie pacjenta autystę i są takie dni, w których mógłbym się zastanawiać, po co on przyszedł. Ale tak naprawdę wiem, że on tej rozmowy bardzo potrzebuje. Bez względu na to, jak duży w danym dniu trapi go problem.

- Dlaczego kłócimy się przy świątecznych stołach i często nawet w gronie najbliższych nie jesteśmy w stanie się porozumieć?

- Nie powinniśmy tego robić, bo święta to taki okres, w którym szczególnie warto być razem. Mówię tak, choć wiem, że to tylko moje marzenie. Rzeczywistość pokazuje, że po świętach i długich weekendach pacjentów zawsze przybywa. I bardzo trudno powiedzieć, skąd to się bierze.

- Przed nami długi weekend majowy. Z jakimi problemami z niego wrócimy?

- Na pewno pojawią się kłótnie małżeńskie i zdrady. Zwłaszcza, że ten weekend będzie naprawdę długi. Spotkamy się ze znajomymi, z ludźmi, których dawno nie widzieliśmy, gdzieś wyjdziemy. A życie pokazuje, że nie trzeba wiele. Czasem romantyczny wyjazd do spa kończy się koszmarem. Bo żona skoczyła w bok z masażystą. I proszę mi wierzyć, to naprawdę nie są sytuacje nadzwyczajne.

- Jak więc uniknąć problemów po długim weekendzie?

- Jest taka jedna stara, ale bardzo trafna prawda. Gdyby ludzie ze sobą więcej rozmawiali, to połowa psychoterapeutów byłaby na bezrobociu. Ale rozmawiajmy zawsze, nie tylko podczas majówki!


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Mary 11.05.2020 00:04
Komentarz zablokowany

ReklamaOdszkodowania
Reklama
NAPISZ DO NAS!

Jeśli masz interesujący temat, który możemy poruszyć lub byłeś(aś) świadkiem ważnego zdarzenia - napisz do nas. Podaj w treści swój adres e-mail lub numer telefonu. Jeżeli formularz Ci nie wystarcza - skontaktuj się z nami.

Reklama