- Pochodzisz z Bystrzycy. Kilka lat spędziłaś w Krakowie. Teraz wróciłaś na stare śmieci...
- Około 6 lat temu wyjechałam na studia. To był główny powód. Studiowałam biologię, czyli to, co zupełnie nie jest związane z moją pracą.
- Jak to się stało, że stanęłaś za barem?
- Wszystko zaczęło się od pieniędzy, bo studiowałam dziennie i szukałam pracy. A w tamtym czasie w Krakowie najłatwiej było o pracę w gastronomii - jako kelnerka czy jako barmanka. Zaczęłam w klubie, gdzie dość szybko okazało się, że to nie jest tylko praca, bo faktycznie złapałam zajawkę na alkohole, na połączenia smaków, dowiedziałam się, co można fajnego zrobić. Do tego zaczęłam też się szkolić. Pracowałam też w lokalu cocktailowym we Wrocławiu, bo przeprowadziłam się tam na pół roku, po czym znowu wróciłam do Karkowa, gdzie kontynuowałam pracę w bardzo ciekawym miejscu.
- Co znaczy ciekawym?
- Chodzi o lokal "Z ust do ust". To był ukryty lokal. Nie tak łatwo było tam wejść, bo nigdzie nie mieliśmy wpisanego adresu ani lokalizacji w mediach społecznościowych. Była tylko gra miejska, w której były wskazówki jak krok po kroku tam dotrzeć. Celowo to było ukryte. I kiedy przeszło się całą grę, pokazywała się lokalizacja. Wchodziło się do klubu bilardowego - już mogę o tym mówić, bo lokal się zamknął - do nieczynnej toalety, która faktycznie wyglądała na zamkniętą, bo w środku były sprzęty budowlane, a na drzwiach wisiała kartka "nieczynne". Spłukiwało się wodę, a my w środku dostawaliśmy znak, że ktoś czeka przed drzwiami. Otwieraliśmy wtedy lustro i ukazywał się cały cocktail bar. To było fajne też dla ludzi, którzy grali w bilarda, bo widzieli, że para czy grupa ludzi wchodzi do nieczynnej toalety i... nie wychodzi. Bilardziści nie wiedzieli, że tam jest ukryty bar. Zdarzało się, że wchodzili do tej toalety po 15 minutach, żeby sprawdzić, co się dzieje z tymi ludźmi, a tam już było pusto...
- Przyciągało wam to klientów?
- Bardzo. Było sporo gości nie tylko z Polski, ale też z zagranicy. Udało się nam to na tyle wypromować, że było o nas głośno. Staraliśmy się, żeby wszystkie nasze karty były mocno specyficzne, żeby to nie polegało na tym, że ktoś dostaje kartkę A4 z wypisanymi cocktailami...
- Co w tym było takiego niezwykłego?
- Ostatnie dwie karty, które robiliśmy, bazowały na innych zmysłach. Pierwszy pomysł był taki, że nasze cocktaile wysłaliśmy do 11 artystów, oni je wypróbowali, ale nie mieli pojęcia, jaki jest skład, nie dawaliśmy żadnych podpowiedzi. Narysowali na tej podstawie prace i później te cocktaile wybierało się tylko za pomocą tych prac. A one były różne - była tam fotografia, malarstwo, linoryty. Bardzo mocno odjechane, nie było możliwości wpaść na to, co jest w środku, można było tylko się domyślać oceniając to wzrokowo. Druga karta była w takim drewnianym pudełku. Wyciągało się 10 kafelek, w drewnie były wycięte szklanki i cocktajlówki, a pod nimi był materiał, więc tutaj wybierało się cocktail za pomocą dotyku. Oczywiście kolor i kształt też miały znaczenie, ale przede wszystkim dotyk, miał wpływać na to co się wybiera.
- Od początku do końca chcieliście klientów zaskakiwać?
- Tak. Nie było u nas też piwa. Chcieliśmy pokazywać tylko kulturę cocktailową, bo przecież jest absurdalnie dużo miejsc, gdzie tego piwa można się napić. Chcieliśmy pokazać coś innego, te cocktaile bazowały też na składnikach, które są bardzo mocno nieoczywiste. Ludzie nigdy czegoś takiego nie pili i nie wyobrażali sobie, że można z tego zrobić coś alkoholowego do picia.
- Ten najbardziej zakręcony cocktail, który zapamiętałaś?
- Było tego sporo. Mój partner, który teraz wspólnie ze mną otwiera lokal w Oławie, robił cocktaile na krewetkach, oprócz tego z takich odjechanych były te na porze, na chlebie, wiele było "milkwash". Mleko stanowiło taki filtr, przelewaliśmy sobie cocktail przez mleko, przez co stawał się klarowny, delikatniejszy i miał dużo fajniejszą konsystencję. Bardzo często też staraliśmy się, aby wszystko było w polityce "no waste", żeby wykorzystywać jeden produkt do wszystkiego, łącznie z dekoracją, żeby nie marnować żywności, bo marnuje się jej za dużo, a przecież to jest spora strata finansowa i produktowa.
- Decyzję o powrocie z Krakowa i otwarciu lokalu w Oławie podjęłaś w trudnym momencie, bo przecież pandemia zabiła wiele biznesów. Chociaż z drugiej strony teraz ludzie są bardzo spragnieni, powrotu klubów, restauracji, barów....
- Przyjechaliśmy tutaj z moim partnerem około roku temu. To były wakacje. Nie mogliśmy zrozumieć, jak to możliwe, że tak duża miejscowość ma tak mało miejsc, gdzie można się czegoś napić poza piwem. Wiem, że są kawiarnie, browar, ale wciąż nie ma takiego uniwersalnego miejsca dla młodych ludzi, a dojechać stąd do Wrocławia, po to, żeby się czegoś napić, jest problematyczne - bo samochodem nie możesz, taksówki są absurdalnie drogie, a ostatni pociąg też odjeżdża dość wcześnie. Pamiętam te czasy, kiedy w Oławie były trzy kluby muzyczne i wiem, ile tam było ludzi. Wiem, jakim wydarzeniem były te weekendy. Chcemy w Oławie pokazać, że można to robić w fajniejszy sposób i to nie musi być drogie.
- Cocktaile jednak kojarzą się z tym, że za dobry trzeba sporo zapłacić... Bo przecież powstaje z kilku składników.
- To prawda, ale my chcemy złamać ten stereotyp. W niektórych lokalach bywa tak, że dany cocktail bazuje na alkoholu za 6 złotych, dodaje się trzy plasterki cytryny oraz wodę i cena wynosi 26 złotych. Więc dopłacać 20 złotych za wodę i cytrynę to absurd. I chcemy zrobić tak, żeby to było bardzo dobre, ale też przystępne cenowo. Mamy też wiedzę alkoholową, którą chcemy przekazać, żeby te osoby, które do nas przyjdą, mogły działać również w domu.
- Nie będziecie ukrywać receptury, robić otoczki, że jest pilnie strzeżona?
ODPOWIEDŹ na to i wiele innych pytań w najnowszym wydaniu "Powiatowej". Rozmowę możesz przeczytać w całości już teraz - dostępna jest również w e-wydaniu gazety TUTAJ - koszt e-wydania 2.90 zł
Napisz komentarz
Komentarze