Przedstawiamy dotychczasowe wyniki badań oraz nowe, nieznane dzieje jednego z oławskich epizodów II wojny światowej Wspomina por. Robinson: - Opuściliśmy pospiesznie samolot, w obawie przed eksplozją wciąż wyciekającego paliwa. Po chwili jeszcze szybciej wróciliśmy. Szwaby zaczęli strzelać do nas z karabinów, pistoletów maszynowych i moździerzy. Wskoczyliśmy z powrotem do samolotu i skuliliśmy się za płytami pancernymi w kadłubie.
Szkopy (określenie "Krauts" stale występuje w oryginale - przyp. tłum.) wciąż strzelali ze wszystkiego, czym dysponowali i rozpoczęli powolne zbliżanie się do samolotu. Szybko otworzyliśmy spadochron i zaczęliśmy nim machać. Chcieliśmy się poddać. Widocznie Szwaby nie mieli zamiaru wziąć nas do niewoli, bo natychmiast zwiększyli natężenie ognia. Byliśmy dosłownie osaczeni. Ziemia niczyja Ocalała część załogi nie zdawała sobie sprawy, że jej nowe problemy dopiero się rozpoczęły. Amerykanie nie chcieli (nie mogli) się poddać, ich oręż była bezwartościowa, a nieprzyjaciel był coraz bliżej, strzelając coraz intensywniej. Lotnicy obawiali się, że po chwili benzyna się zapali i uwięzi wszystkich w pułapce ognia. Kiedy kolejny pocisk rozbił ogon bombowca, czterech lotników uroczyście uścisnęło sobie dłonie - postanowiono się rozdzielić. Znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji, ponieważ wylądowali dokładnie miedzy liniami przeciwników, na ziemi niczyjej. Niemcy byli tuż obok, o kilkadziesiąt metrów, Rosjanie byli dwieście metrów dalej, po drugiej stronie. - Wskoczyłem jak przerażony królik w pierwszą wypatrzoną mała kępę krzaków - wspomina porucznik Robinson. - Zasypywał mnie grad pocisków.
Tekst i fot. Przemysław Pawłowicz
CZYTAJ ARTYKUŁ w całości. Każde wydanie naszej gazety dostępne jest w wersji na tablety i komputery. CZYTAJ CAŁOŚĆ
Napisz komentarz
Komentarze