Oławianie doskonale znali ją z widzenia. Niezmiennie, od lat w ciemnym płaszczu ze sztucznej skóry, takim do kolan, w chustce na głowie - bez względu na pogodę. W najostrzejszą zimę i w najgorętsze lato. Właśnie dlatego dzieci wołały za nią na ulicy: „Zima-lato! Zima-lato”. Czasem któreś rzuciło kamieniem, częściej wyzwiskiem. Ona tylko się uśmiechała i szła w swoją stronę. A następnego dnia znów pojawiała się w jednym ze swoich ciemnych płaszczy. W domu miała dużo takich płaszczy. Dwa czarne, dwa brązowe, dwa wiśniowe i jeden chabrowy.
- Naszyłam sobie tak dużo, bo jak będzie wojna i nikt nie będzie mógł mi uszyć, to będę miała na zapas do końca życia - mówiła mi w 1994. - Na głowie mam od roku perukę, które dostałam od jednej kumy. Ta peruka też po to, aby w niej ciężko było. Całe tegoroczne lato tak przechodziłam.
Myszka
Wprawdzie chrzestnym był kościelny, a koleżanki nazywały ją kościelną myszką, ale nie od razu chciała wstąpić do zakonu. Uczyła się, i to całkiem nieźle, w szkole handlowej. Mówili wtedy, że swoim ślicznym uśmiechem będzie przyciągać klientów.
W czasach drugiej wojny światowej, gdy mieszkała u cioci we Lwowie, poznała pewnego księdza. Owocem znajomości była chęć wstąpienia do zakonu - tego o najostrzejszych rygorach, by mieć w niebie jak największe zasługi. Tak poradził chrzestny.
Aby trafić do zakonu, trzeba jednak było mieć 21 lat i odpowiednią wyprawkę.
Pierwszy warunek był do spełnienia dopiero po pięciu latach, bo Janina Waszewska miała wtedy zaledwie 16 lat, a na dodatek, jak przełożona zobaczyła jej „kuszący” uśmiech, od razu powiedziała: - O nie, to nie przejdzie.
Z drugim warunkiem było jeszcze gorzej. Matka nie miała pieniędzy na wyprawkę, która miała się składać m.in. z dwunastu kompletów bielizny i pościeli. Aby wystarczyło na całe życie.
Napisz komentarz
Komentarze