- Zacznijmy od początku. Pani syn wrócił z Niemiec i...?
- Faktycznie, był w odwiedzinach u swojego taty w Niemczech. Po powrocie czuł się bardzo dobrze, nie miał żadnych objawów. Poszedł do szkoły w poniedziałek, we wtorek i w środę. W każdym z tych dni czuł się świetnie. Dopiero na środowych lekcjach napisał do mnie SMS o treści: "mamo, chyba coś mnie bierze, bolą mnie mięśnie". Dzień wcześniej pierwszy raz po dłuższej przerwie był na treningu piłki nożnej, więc pomyślałam, że to mogą być zakwasy. Ale wrócił do domu i wyglądał na osłabionego. Zmierzyliśmy mu temperaturę, po czym okazało się, że ma gorączkę. W pierwszym odruchu zrobiłam to, co zwykle w takiej sytuacji: napisałam do wychowawczyni, że syna nie będzie kolejnego dnia w szkole i go usprawiedliwiłam. Do głowy mi nawet nie przyszło, że mógłby mieć koronawirusa. Zasygnalizowałam nauczycielce, że Aleksander ma gorączkę, on oczywiście do szkoły nie poszedł, dostał leki i leżał w łóżku. Już w czwartek poczuł się lepiej, ale wtedy też otrzymałam informację ze szkoły, że niektórzy rodzice boją się, że może być zakażony koronawirusem. Sama podejrzewałam zwykłe przeziębienie, ponieważ objawy szybko ustawały, ale w piątek szkoła poinformowała stację sanitarno-epidemiologiczną. Nie jest prawdą, że mój syn zasłabł i trzeba było natychmiastowo interweniować. Był w szkole od poniedziałku do środy, a czwartek i piątek spędził w domu.
- Co się wydarzyło po telefonie z sanepidu? Rozmowa w całości w e-wydaniu: DOSTĘPNE TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze