- W tym roku firma Italmetal obchodzi 18-lecie działalności w Polsce. Czy mierząc miarą ludzką osiągnęła już pełną dojrzałość?
- Możemy tak powiedzieć. Działalność w Jelczu-Laskowicach rozpoczęliśmy od niewielkiego zakładu, który mieścił się pół kilometra od naszej obecnej fabryki. Szybko jednak okazało się, że jest tam zbyt mało miejsca na rozbudowę, więc musieliśmy poszukać nowego terenu odpowiedniej wielkości. Udało się go znaleźć przy ul. Zachodniej 22, gdzie obecnie się znajdujemy. Przez jakiś czas mieliśmy jednak dwie lokalizacje. Było to uciążliwe i kosztowne. Pewne stanowiska nam się dublowały. Sama organizacje zebrań była trudna i powodowała niepotrzebną stratę czasu. Dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy, że cały zakład przeniesiemy w jedno miejsce. To wiązało się z dużą rozbudową, ale już wszystkie prace zakończyliśmy, więc możemy uznać, że etap dojrzewania jest za nami i osiągnęliśmy dojrzałość.
- Początkowy zamysł został więc ukończony?
- Tak. I udało się to dużo wcześniej, niż zamierzałem. Obecnie zakład jest tak duży, że nie mamy potrzeby planów jego rozbudowy i spokojnie koncentrujemy się na badaniach oraz rozwoju. Na wprowadzaniu, wdrażaniu i pozyskiwaniu nowych technologii, specjalistów, a także automatyce, robotyzacji i chcemy z roku na rok coraz bardziej się rozwijać.
- Italmetal to obecnie nowoczesna firma specjalizuja się w produkcji szerokiej gamy elementów z metali oraz ich obróbce. Ale zaczęło się 120 lat temu od młota i kowadła?
- Pochodzę z rodziny kowali. Że to rodzinna tradycja, można zobaczyć przy wejściu do naszej firmy, gdzie na ścianach znajdują się najstarsze zachowane zdjęcia. Pochodzą z 1895 roku. Są na nich mój dziadek i pradziadek, którzy pracują przy kowadle. Rodzinna historia głosi, że zaczęło się jednak dużo wcześniej, około 300 lat temu. Tę tradycję kontynuował też mój ojciec, a teraz ja i moja rodzina. Zmieniliśmy tylko rodzaj technologii. Zaczęliśmy się koncentrować na obróbce plastycznej metali na zimno i konstrukcji narzędzi do wytwarzania tych komponentów. Mamy też dostosowany zakład lakierniczy, który mieście się w naszym rodzinnym mieście, czyli w Tione di Trento w północnych Włoszech. Jest on częścią spółki Girardini. Kiedyś zatrudnialiśmy tam 10 osób, obecnie zatrudniamy 180. W Italmetalu natomiast mamy obecnie 350 pracowników, ale to też stopniowo i z czasem się zmieniało.
- Dlaczego zdecydował się Pan rozwijać rodzinną firmę nie we Włoszech, a za granicą?
- Około roku 2000 okazało się, że we Włoszech brakuje nam miejsca na dalszy rozwój i zaczęliśmy się zastanawiać, co możemy zrobić, by to zmienić. Były dwie możliwości: wyjechać z Tione di Trento do miejsca, które będzie bliżej dużego miasta i da nam większe możliwości albo zainwestować w rozwój za granicą.
- Co zdecydowało, że wybrał Pan Polskę, a dokładnie Jelcz-Laskowice?
- Przypadek. Jeden z naszych klientów, firma Whirlpool, zapytała, czy bylibyśmy skłonni podążyć za nimi do Polski i wskazali Mielec. Zgodziliśmy się. Wtedy też pierwszy raz przyjechałem do Polski i spodobało mi się. Zwłaszcza klimat do rozwoju firmy - czyli warunki oraz możliwości inwestycyjne i dostęp do personelu. Mieliśmy otworzyć narzędziownię, ale Whirlpool niespodziewanie zrezygnował ze swojego projektu. My natomiast zdążyliśmy już zakochać się w Polsce i uznaliśmy, że mimo ich decyzji zainwestujemy tu we własnym zakresie. Kolejny przypadek sprawił, że szukając wsparcia pod kątem organizacyjnym trafiliśmy na Fabrizio Bosettiego, który od lat działał w Polsce i pomagał głównie włoskim firmom w zainstalowaniu się na tym terenie. On działał we Wrocławiu i poradził, by rozejrzeć się nad możliwościami rozwoju firmy nie w Mielcu, a w województwie dolnośląskim. W tzw. międzyczasie podpisaliśmy umowę z firmą Polar i uruchomiliśmy narzędziownię we Wrocławiu. Założyliśmy tam też spółkę u pana Bosettiego. Zatrudniliśmy również osoby, które wysłaliśmy na kilkuletnie szkolenia do Włoch, by przygotować je do pracy w nowej spółce. Jednocześnie cały czas szukaliśmy odpowiedniej lokalizacji. Zajęło nam to 3 lata, bo wszystkie proponowane obiekty nas nie zadowalały.
- Dlatego zdecydowaliście się na budowę zakładu według własnego projektu, który spełniałby wszystkie wasze oczekiwania i wymagania?
- Dokładnie. Decyzja o budowie zakładu zapadła w roku 2003. Wtedy też zmieniliśmy profil działalności i uznaliśmy, że wybudujemy tłocznię. Wskazano nam teren strefy ekonomicznej w Jelczu-Laskowicach, gdzie wtedy nikogo jeszcze nie było oprócz fabryki Toyoty, która dopiero powstawała. Byliśmy drugą firmą, która kupiła tu teren inwestycyjny. Początkowo 18 tys. metrów kwadratowych ziemi przy skrzyżowaniu dwóch ulic. Wtedy wydawało nam się, że to ogromna przestrzeń. Pierwszy detal wyprodukowaliśmy 19 kwietnia 2004 roku. Biura mieściły się w metalowych kontenerach, a biurowe wyposażenie zastępowały nam palety. Ściągnęliśmy ludzi, których wcześniej wysłaliśmy na szkolenia do Włoch, i w 10 osób rozkręcaliśmy firmę. Początkowo pracy było mało, więc mieliśmy czas i patrzyliśmy sobie w oczy.
- Ale to się szybko zmieniło?
- Bardzo szybko. Byliśmy pierwszym zakładem z tej branży, który zainstalował się w tym regionie. Początkowo związanym tylko z branżą AGD i kolokwialnie mówiąc wstrzeliliśmy się w moment. W ciągu pół roku zaczęliśmy dostawać mnóstwo zapytań ofertowych i tyle zamówień, że nie byliśmy w stanie tego przerobić. To były nasze najlepsze lata i zapoczątkowały ogromny rozwoju firmy. Mieliśmy naprawdę bardzo dużo pracy. Musieliśmy mocno zwiększyć zatrudnienie. Był to jednak taki czas, gdy ludzie tej pracy poszukiwali, mieli odpowiednie kompetencje, więc nie było problemu ze znalezieniem fachowców. Do 2007 roku powiększyliśmy nasz zakład o dwa i pół raza. Wtedy jednak zaczęła się też pojawiać konkurencja i podkupywanie naszych wykwalifikowanych pracowników. Przez dwa lata straciliśmy prawie wszystkich, których wyszkoliliśmy we Włoszech. Wiele z tych nowych firm, które rozpoczynały tu działalność, było bowiem z kapitałem włoskim, a nasi pracownicy oprócz tego, że byli wyszkolonymi fachowcami, znali też język, co było dodatkowym atutem.

- Mimo tych problemów wasza firma nie przestała się rozwijać?
- Absolutnie. Zaczęliśmy jednak ściągać pracowników z Włoch oraz innych krajów, ponieważ nie mogliśmy znaleźć ludzi z kompetencjami typowymi dla naszej branży. To oczywiście wiązało się z dodatkowymi wysokimi kosztami, ale nie mieliśmy wyjścia. Okolice J-L mocno zaczęły się rozwijać, więc zaczęło brakować rąk do pracy. Pojawiły się również problemy administracyjne. Biurokracja w Polsce z czasem zaczęła bardzo utrudniać życie przedsiębiorcom. Na początku byliśmy mocno wspierani przez urzędy czy strefę ekonomiczną. Gdy rozpoczynałem tu budowę fabryki, wydawało mi się, że żyję na innej planecie, bo w porównaniu do Włoch wszystko było dużo łatwiejsze. Włochy były i nadal są chyba jednym z najgorszych z krajów w Europie pod względem biurokracji. Dlatego bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie wsparcie, jakie nam tu wtedy zaoferowano.
- Teraz to się zmieniło?
- Z biegiem lat sytuacja pod względem biurokratycznym stała się podobna do tej we Włoszech. Te non stop zmieniające się kwestie administracyjne i księgowe wszystko bardzo komplikują. Zwiększają koszty, powodują duże problemy i bardzo utrudniają działalność.
- Co było i jest największą zaletą dla Pana firmy, patrząc na te 18 lat działalności w Polsce?
- Stworzenie stref ekonomicznych z przysługującymi firmom ulgami. Niewątpliwie dzięki temu także nasz zakład odniósł wiele korzyści. To też przyspieszyło moją decyzję o budowie w Polsce. Jak wspomniałem, nie było też problemu z pozyskaniem personelu, no i koszty nie były zbyt wysokie. Jestem też zadowolony z lokalizacji. Poza tym ogólnie podoba mi się życie w Polsce.
- Zapewne były i są też minusy?
- Kiedyś ludzie poważniej podchodzili do pracy. Bardziej im na niej zależało. Bardziej się angażowali, starali i byli przywiązani do firmy. Z czasem to się zmieniło. Nie traktują już firmy jak „swojego miejsca pracy”. Mimo że w nich inwestujemy i poświęcamy dużo energii w ich szkolenie to odchodzą, często z błahych powodów. Nie są już tak przywiązani jak kiedyś, a firma nie staje się ich drugim domem, jak to dawniej bywało. Pracownicy mają coraz większe oczekiwania, niezależnie od rezultatów, które osiągają. Zmieniła się też sytuacja na rynku pracy. Pojawili się pracownicy z Ukrainy, których zaczęliśmy zatrudniać, podobnie jak osoby z innych krajów: Filipin czy Indii. Ludzie bardzo szybko przyzwyczaili się też do dobrobytu, który powstał na rynku pracy i ta sytuacja jest przez nich wykorzystywana. Tylko, że wiecznie trwać nie będzie. Ten korzystny dla pracownika rynek z czasem się załamie i trzeba będzie stawić temu czoła.
- Gdyby miał Pan decydować dzisiaj, to nie otworzyłby firmy w Polsce?
- Na pewno nie jest to już tak konkurencyjny kraj jak kiedyś, a koszty działalności są zupełnie inne i powiedziałbym to, gdyby ktoś zapytał mnie o radę. Podobnie jak o problemach z pozyskiwaniem ludzi do pracy, zwłaszcza lojalnych, chociaż robimy naprawdę dużo, by dobrze się u nas czuli i byli zadowoleni z pracy. Doceniamy ich i mówimy im o tym, ale najczęściej kończy się to tym, że dwie godziny później przychodzą po podwyżkę, a gdy nie chcemy im jej dać, zwalniają się. Wielu pracowników ciągle czuje się wykorzystywanych. Przy tym mają problemy z wzięciem na siebie odpowiedzialności. Szczególnie przeszkadza mi jednak system związany ze zwolnieniami lekarskimi.
- Co konkretnie?
- W Polsce wygląda to tak, że wystarczy pójść do lekarza i jeżeli się chce, to wychodzi się ze zwolnieniem lekarskim. Jak do sklepu po zakupy. Nie jest ważne, czy ktoś jest rzeczywiście chory czy też nie. Chce zwolnienie, to dostaje. Lekarza to nic nie kosztuje, przeciwnie. W ten sposób naraża on jednak na wydatek firmę, w której pracuje dana osoba, a gdy to się przeciąga, budżet państwa. Parę tygodni temu nie przedłużyliśmy umowy z jednym z pracowników - młodym zdrowym chłopakiem. Dzień później przysłał nam zwolnienie lekarskie. To nie pierwszy taki przypadek i takie rzeczy bardzo mnie denerwują. Wielu wykorzystuje system i stało się to pewnego rodzaju polską normą. W ten sam sposób ludzie przedłużają też sobie urlopy. Razi mnie, że lekarze wspierają tego typu działania, a władze kraju to akceptują.
- We Włoszech takie rzeczy się nie zdarzają?
- Kiedyś częściej się zdarzały. Teraz sytuacja w kraju się zmieniła. Nie zmieniły się przepisy. Zmieniło się podejście ludzi do tego tematu. Zwracają na to uwagę i gdy dowiadują się o takich rzeczach, jest to nagłaśniane. Wychodzi z tego skandal i często kończy się w prokuraturze. Nie znaczy to, że włoski system jest lepszy. Nie. Nasze prawa nie są wzorem do naśladowania. Wracając do Polski, jako przedsiębiorca uważam, że system pozyskiwania zwolnień lekarskich powinien się zmienić bo jest zły. Według mnie winni temu są lekarze i ich podejście do tego tematu. Jeżeli ktoś taki jest poważny i ma sumienie, to dokładnie powinien sprawdzić, czy dana osoba rzeczywiście jest chora i powinna otrzymać zwolnienie. Według mnie pierwsze pięć dni takiego zwolnienia nie powinny być płatne ani przez zakłady pracy, ani ZUS. Wtedy absencja i skłonność do chorób mocno by spadła. Nie mówię, że wszyscy pracownicy tak postępują. Jest jednak grupa, która często korzysta ze zwolnień i są one zwykle wystawiane przez tych samych lekarzy. Tymczasem koszty ponoszą wszyscy i powstają dziury w budżecie państwa.
- Czy ma Pan jakieś marzenie związane z firmą, bo rozumiem, że mimo problemów, nie rezygnuje z dalszej działalności w Polsce?
- Oczywiście, że nie rezygnuję. Po tych 18 latach doszliśmy do takiego momentu, gdy możemy skupić się tylko na rozwoju. Mimo trudności mamy ludzi, którzy z czasem okazali się godnymi zaufania i lojalni więc spokojnie możemy im powierzyć pracę także w działach wymagających bardzo dużej odpowiedzialności. To dla nas ważne, bo zakład tworzą nie mury, a ludzie. Planujemy w ciągu 7 lat zwiększyć obroty firmy o 50%. Nadal zamierzamy inwestować w nowe technologie i park maszynowy, automatyzację i robotyzację, by zmniejszyć swoją zależność od czynnika ludzkiego, którego na rynku jest coraz mniej. Jedyna wątpliwość, która mnie nachodzi, to taka, czy wraz ze wzrostem technologii nadąży rozwój edukacyjny osób, które będą musiały te nowości obsługiwać. Czy ludzie będą chcieli się szkolić i rozwijać w tym kierunku. I wiązać się ze swoim miejscem pracy, by co chwilę nie trzeba było zaczynać od nowa w pozyskiwaniu pracowników. Życzyłbym też sobie, aby koszty produkcji pozostawały na względnym poziomie, bo to, co dzieje się obecnie, to istne szaleństwo. Nie jest możliwe, by te koszty oraz pensje rosły w nieskończoność.

- Po tym, jak mówi Pan o swojej firmie, można odnieść wrażenie, że praca jest Pana pasją. Czy tak jest?
- Całe życie im poświęciłem i od młodzieńczych lat rezygnowałem z wielu rzeczy na rzecz pracy. Firma się rozwijała, a to wymaga dużo czasu i energii ale zawsze sprawiało mi to wile satysfakcji. Można powiedzieć, że żyję, by pracować, a nie pracuję, by żyć. Wiem, że tak nie powinno być, ale w moim przypadku jest i gdy popatrzę wstecz na swoje życie, to niczego nie żałuję. Jest takie powiedzenie „kochaj swoją pracę, a nie będziesz czuł, że pracujesz” i ono mnie definiuje.
- I to jedyna Pana pasja?
- Kocham też muzykę. Przez jakiś czas w dzieciństwie uczyłem się gry na fortepianie i sprawiało mi to dużo przyjemności. Pochłaniało jednak zbyt dużo czasu, więc trzeba było wybrać. Zdecydowałem, że zajmę się firmą i będę kontynuował rodzinną tradycję.
- Czy to prawda, że zamierza Pan rozwijać firmę także na innych kontynentach?
- Jak już mówiłem, niezależnie od trudności, z jakimi się spotykamy, nadal będziemy rozwijać nasz zakład w Polsce, dlatego też cały czas poszukujemy ludzi, którzy będą chcieli się z nami związać i współpracować. Mając na uwadze doświadczenie, jakie zdobyliśmy podczas budowy zakładu tutaj, i to, co udało nam się stworzyć przez te lata, chciałbym powtórzyć ten zabieg na innym kontynencie. Jeszcze za wcześnie jednak, by mówić o szczegółach.
Dziękujemy za rozmowę
Napisz komentarz
Komentarze