Jeśli gdziekolwiek jest Polska w ruinie, to właśnie tu. Na oławskim dworcu kolejowym. Pisaliśmy już niemal o każdej części tego obiektu. O kluczach do toalety, po które trzeba się pofatygować do okienka. O zamykaniu poczekalni już wieczorem, choć na dworze mróz i deszcz. O sypiącym się tynku. O kradzieży tablicy upamiętniającej pierwszy przejazd pociągu na trasie Wrocław-Oława. O platformie dla inwalidów, z której można skorzystać tylko po wcześniejszym uprzedzeniu, bo kluczyk jest daleko stąd. Itd., itp.
Teraz o tym, że jesteśmy w Oławie, informuje mała tabliczka z nazwą miasta. Pod zegarem - a jakże, zepsutym. Ale i tak powinniśmy się cieszyć, bo przecież napis "Oława" mógłby być na kartce, przypiętej pinezkami do drzwi. Za to dotychczasowy napis, ten stary, neonowy, niegdyś nawet świecący, najwyraźniej odszedł w niebyt i obecnie straszy już tylko kawałek, obwieszczający, że to obiekt "PKP OŁA". No, jest się z czego cieszyć. Jesteśmy naprawdę dumni.
Od kiedy państwo podzieliło wielką firmę PKP na przeróżne spółki, spółeczki i podspółeczki, nie ma jednego gospodarza. Dzięki temu przy zmodernizowanej linii kolejowej, po której mknie Pendolino, i to nawet coraz szybciej (z Wrocławia do Warszawy teraz 20 minut krócej niż w zeszłym roku) stoją takie straszydła jak nasza stacja. Stoją i nikogo nie obchodzą. Administruje nią ktoś z daleka, dla kogo Oława jest jedynie pozycją w spisie inwentarza. Pamiętam próby dogadywania się naszego samorządu z zarządcą obiektu. Może trzeba do tego wrócić? I stale przypominać, że my tu wciąż żyjemy, a nawet czasem korzystamy z pociągów. I uświadamiać, że to nie byle jaka stacja, tylko obiekt zabytkowy na najstarszej trasie kolejowej w obecnych granicach Polski, a zepsuty zegar czy urwana nazwa miasta to po prostu wstyd.
Jerzy Kamiński
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze