To także moja szkoła, do której mam sentyment, ale nie na tyle mocny, aby w zjeździe uczestniczyć. Być może to kwestia wieku (za młody jestem), a może naszej klasy, która poza oficjalnymi szkolnymi uroczystościami od lat prywatnie spotyka się w miarę regularnie, co nam w zupełności wystarcza. Z okazji jubileuszu i zjazdu parę słów napisać jednak wypada, wszak chodzenie do ogólniaka na Placu Zamkowym to najpiękniejsze lata życia - człowiek młody, zdrowy, pełen nadziei, że jeszcze wszystko przed nim. To także bardzo ważne lata - kształtujące nas na całe życie, mogące dać napęd na resztę dni. Albo go przyblokować. Wszystko zależy od tego, kto ma prawo nas kształtować i nauczać. Kto nam się trafi.
Nie znam obecnych nauczycieli ogólniaka, ale za "naszych czasów" był to prawdziwy kalejdoskop nauczycielskich oryginałów, których nie da się zapomnieć, z którymi samo obcowanie bywało lekcją życia. Pomijam warstwę przedmiotową, której nauczali, bo to oczywiste, ale najciekawsze były postawy naszych profesorów, ich sposób zachowania, bo to kształtowało nas przede wszystkim, dawało dobre i złe przykłady. Nauczyłem się wtedy od nich wiele, choć zwykle nie miało to nic wspólnego z przedmiotem, jaki wykładali.
Taki na przykład Profesor Pacholczyk, świetny matematyk, wspomniał kiedyś, że codzienne 10 minut dla kręgosłupa może nam kiedyś uratować komfort życia. Dziś coraz częściej, z każdym bólem nad klawiaturą, przypominam sobie te słowa i staram się stosować rady, jakie wtedy usłyszałem.
Profesor Stępień nauczył mnie za to (bo z chemią Mu nie wyszło), że czasem trzeba mówić bardzo cicho, aby wszyscy usłyszeli. To działało. Gdy w klasie po przerwie trwał jeszcze harmider, Profesor otwierał dziennik i cichutko, niemal szeptem mówił, kto dzisiaj będzie odpytywany z chemii, a to nie było takie byle co. Wtedy wszyscy natychmiast milkli i z uwagą próbowali z tego profesorskiego szeptu wyłowić nazwisko delikwenta. Uff, to nie ja. Znów się udało.
Profesor Nosek (rusycystka) zaś nauczyła mnie konsekwencji. Wiem, że dzisiaj to by nie przeszło, ale wtedy Ona zimową porą zaglądała nam w gacie, sprawdzając czy nosimy kalesony lub ciepłe majty. Nie było zmiłuj. Zapowiedziała, że sprawdzać będzie i konsekwentnie to robiła. Podobnie było z makijażem dziewcząt - wtedy na lekcjach zabronionym. Do dziś pamiętam łzy koleżanki, wyprowadzonej z klasy na korytarz, wprost pod kran z wodą.
Profesor Zbigniew Isel zasłynął w nasze klasie, zwłaszcza w jej męskiej części, takim oto filozoficznym zwrotem: "Słabsza kość pęka". Odnosił się pierwotnie do tego, że podczas rozgrywek sportowych za bardzo szarżowaliśmy na boisko, co mogło, si źle skończyć, ale... jakie to życiowe tak w ogóle.
Profesor Kubica (geograf) nauczył mnie, ale zapewne nie tylko mnie, że gdy ktoś ma kręgosłup zmienny jak chorągiewka, która zawsze kieruje się w stronę władzy, nigdy nie będzie szanowany. Bo te śmietana czy jajka, przynoszone mu wtedy ochoczo przez rodziców, wcale nie były wyrazem szacunku.
Profesor Walukiewicz, zwany przez wszystkich Walusiem, nauczył mnie, choć już po latach, że potrafiliśmy być okrutni. Drwiliśmy z niego niemiłosiernie. Wydawało nam się wtedy, że z sympatią, ale dziś wiem, że czasem - gdy przesadzaliśmy, czyli prawie zawsze - po prostu to było z naszej strony okrucieństwo. Tacy też potrafiliśmy być, choć... wtedy tego nie czuliśmy, nie wiedzieliśmy.
Profesorka Bogusia Notz (polonistka), nasza wychowawczyni, nauczyła mnie wzajemnego zaufania i poważnego traktowania innych, nawet sporo młodszych od siebie. A także tego, czym jest ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś wyjechaliśmy z klasą w góry i zabraliśmy ze sobą wychowawczynię - tak to należałoby dzisiaj nazwać, bo to my - uczniowie - wszystko organizowaliśmy. Ona tylko pytała, gdzie jedziemy. No i się zaczęło. Już po drodze kolega został z wielkim psem na jakieś malutkiej stacji kolejowej, gdy wysiadł na chwilę, bo czworonóg akurat chciał pod krzaczek. Szkoda, że nie widzieliście miny pani Profesor, gdy zza szyby pociągu widziała, jak na pustym peronie gdzieś, nie wiadomo gdzie, zostaje jej uczeń. Na szczęście kolega zdążył wyrzucić mu przez okno dokumenty i pieniądze. A pamiętajcie, że nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, więc ślad po koledze dosłownie się urwał. przepadł. Jeszcze gorzej było wieczorem, gdy klasa podzieliła się na dwie grupy i poszła w góry, przy czym jedna nie wróciła do północy. Profesorka nie krzyczała, nie wpadała w szał. Siedziała milcząca przy ognisku odpalając jednego papierosa od drugiego.
Dziś w obu przypadkach mielibyśmy na głowie policję, służby ratunkowe, helikopter w akcji, alerty i temu podobne szaleństwa. Wtedy pani Profesor tylko spytała, o kogo chodzi tym razem. - A! Szymon. Rozsądny, da sobie radę, dojedzie. Irek? Zna teren, ma mapę, wróci.
Pozostała część uczniów natychmiast zorganizowała akcję ratunkowo-poszukiwawczą. Skuteczną.
Wszystko dobrze się skończyło, nasi rodzice ani dyrekcja szkoły o niczym się nie dowiedzieli, nie było histerii, nie było kar - były przygody, które zapamiętaliśmy na całe życie, bo takie lekcje z życia - choć ryzykowne - czasem bywają cenniejsze.
*
Wiele lat później, gdy sam byłem nauczycielem, w tym samym ogólniaku, zdarzyła mi się podobnie ryzykowna historia. Zabrałem swoją klasę pierwszaków do schroniska w Izerach, a wtedy zimą było tam naprawdę sporo śniegu, na dodatek cały czas padał, a nie wszyscy uczniowie byli odpowiednio ubrani (moja wina, nie sprawdziłem dokładnie). Zmasakrowani zmęczeniem, mokrzy, po paru godzinach chodzenia w głębokim śniegu wreszcie jednak stanęliśmy pod schroniskiem, ale... okazało się, że właściciel, wbrew wszelkim zasadom, wyjechał po towar i zamknął obiekt. No to się... włamaliśmy. Tak. Z pełną świadomością tego, co robimy. I z wyjaśnieniem wszystkim tego, co robimy. A przede wszystkim - dlaczego. Znaleźliśmy uchylony lufcik i najmniejszy uczeń, nie bez kłopotów, za to przy naszym wsparciu, wdrapał się tam, wszedł do środka i z tamtej strony otworzył nam drzwi. Natychmiast zapaliliśmy ogień w piecu, wypiliśmy coś ciepłego i wysuszyli ubrania. Po godzinie na stole zostawiliśmy 50 zł z opisem całej sytuacji. Szczęśliwi wróciliśmy na dół. Nikt nigdy nie miał o to do nas pretensji.
Ta wygląda Gazeta Zjazdowa








Napisz komentarz
Komentarze