W październiku ubiegłego roku rodzice pani Aleksandry wynajęli lokatorom dom w Marcinkowicach. Wyjeżdżali za granicę i nie chcieli, by stał pusty. - Polecił nam ich znajomy, więc po negocjacjach i ze względu na to, że bardzo prosili, rodzice zgodzili się na kaucję, która nie pokrywa nawet jednego miesiąca czynszu - mówi pani Aleksandra. - Zgodnie z podpisaną umową, do piątego każdego miesiąca mieli płacić czynsz. Już na początku pojawił się problem, bo nie przestrzegali wyznaczonego terminu, ale nie robiliśmy z tego problemu. Ten zaczął się trochę później.
Lokatorzy chcieli wynająć dom na 5 lat, ale właściciele domu się nie zgodzili. Podpisano umowę na czas nieokreślony z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. - Po czterech miesiącach od dnia, kiedy się wprowadzili, przestali regularnie płacić czynsz - mówi pani Aleksandra. - Na pytanie, kiedy zapłacą, zamiast wyjaśnień otrzymałam wiązankę niemiłych słów i wręcz pretensję, dlaczego w ogóle o to pytam. W tej sytuacji wysłałam im pismo o wypowiedzeniu najmu, dając pół roku na wyprowadzkę i uregulowanie zaległości.
Pani Ola jest pewna, że lokatorzy odebrali pismo, ponieważ otrzymała potwierdzenie odbioru, ale nie zareagowali. Wysłała im kolejne pismo, w którym zażądała uregulowania płatności w ciągu siedmiu dni od dostarczenia pisma, a jeżeli tego nie zrobią, mają się natychmiast wyprowadzić. Lokatorzy powinni byli opuścić dom do połowy maja tego roku. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego - jak twierdzi pani Aleksandra - otrzymała pismo od wynajętego przez nich adwokata, który stwierdził, że właściciel domu nie ma podstaw, aby wyrzucić najemców z domu, poza tym ze względu na pandemię nie może tego zrobić. Zdaniem adwokata najemca nie podał powodu, dla którego lokatorzy mają się wyprowadzić. A jeżeli chodzi o zaległe opłaty, to je uregulują. Kiedy? Nie napisał.
W tej sytuacji właściciele domu też wynajęli adwokata, bo zaległości w czynszu to nie był jedyny problem.
To jakiś koszmar
Kolejnym jest to, że najemcy - jak twierdzi pani Aleksandra - dewastują dom i posesję. Aby to ukryć, od początku ograniczyli jej możliwość wstępu nie tylko do domu, ale też na podwórko. Pani Aleksandra zostawiła tam swoje rzeczy i zgodnie z umową mogła w każdej chwili po nie przyjść. - Za każdym razem, gdy dzwoniłam mówiąc, że potrzebuję tego czy tamtego i proponowałam, że przyjadę to zabrać, słyszałam od lokatorki, że nie, bo rzekomo nie ma ich w domu albo ona jest chora i nie chce mnie zarazić, więc lepiej będzie, gdy jej partner mi to przywiezie do Oławy.
Tę sprawę szeroko opisujemy w najnowszym wydaniu "Powiatowej". Już w sprzedaży, również e-wydanie: DOSTĘPNE TUTAJ
PONIŻEJ ZDJĘCIA DOMU






























Napisz komentarz
Komentarze