W środku nocy 10 lutego 1940 roku dwóch rosyjskich enkawudzistów i Ukrainiec weszli do domu, zrobili przeszukanie i kazali bardzo szybko się spakować. Mieliśmy wziąć kilka najpotrzebniejszych rzeczy i opuścić dom. Według ich zapewnień po miesiącu powinniśmy wrócić. Nie wierzyliśmy im, ale cóż mogliśmy zrobić? Ojciec próbował protestować, jednak dano nam do zrozumienia, że sprzeciw równać się będzie pobiciu. Zaraz potem sańmi przewieźli nas na stację kolejową i zamknęli w starych bydlęcych wagonach. Na środku był mały piec typu koza, ale brakowało opału. W rogu wagonu rolę wychodka pełniła dziura wycięta przez Rosjan przed naszym załadunkiem. Wszystkie okna były zakratowane drutem kolczastym i zasłonięte deskami od zewnątrz. Byłam z rodzicami, młodszą siostrą Zofią, oraz starszą o 12 lat Weroniką i jej mężem. W wagonie zamknięto też jeszcze 40 osób z innych rodzin. Przez sześć dni pociąg nie ruszał, a miejscowym zabraniano przynosić nam cokolwiek do jedzenia i picia, traktowano nas jak przestępców, a my nawet nie wiedzieliśmy dlaczego. Później nie było lepiej. Wieziono nas cztery tygodnie. Panował ogromny głód, nie było się jak umyć i przebrać, dokuczało zimno. Najsłabsi, czyli starcy i dzieci umierali. Na stacjach kolejowych zabierano zwłoki. Jedna kobieta z naszego wagonu straciła w drodze czwórkę swoich dzieci.
- Wiedzieliście, gdzie was wiozą?
ROZMOWĘ W CAŁOŚCI PRZECZYTASZ W e-wydaniu: dostępne TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze