- To pani drugie święta Bożego Narodzenia po przyjeździe do Polski, do gminy Oława. Cieszy się pani?
- Nigdy nie myślałam, że tego doczekam i kiedykolwiek przyjadę do Polski, a da Bóg, że przeżyję tu jeszcze niejedne święta... Cieszę się i nie cieszę. Co mam powiedzieć? Tam zostawiłam troje dzieci - mówi i zaczyna płakać.
- Mamo nie zostawiłaś, one są już dorosłe, 50 lat temu wyszły z twojego domu, tam mają rodziny, dzieci, wnuki i życie - kolejny raz próbuje tłumaczyć jej córka Regina. To nie pomaga. Tęsknota robi swoje.
- Święta? Jakie święta? Jak nas wywieźli do Kazachstanu, nie można było się modlić... Pierwsze święta, jakie tam pamiętam, to te wielkanocne po wybuchu wojny. Wtedy to już zupełnie nic nie było do jedzenia. Mama wzięła mnie za rękę i poszliśmy na kołchozny ogród. Był niedaleko. Jesienią zbierali tam buraki na pryzmy. Zimą czyścili i wywozili. W tych miejscach zostawały resztki. Grzebałyśmy w ziemi i znaleźliśmy trochę takich zmarzniętych buraków. Przynieśliśmy do domu. Mama wysypała je do wanienki i zalała chłodną wodą, żeby soki zostały. I gdy tylko zalała te buraki, to przyszedł chłopczyk, mały Proszak. Żyli niedaleko od nas. Jego mama umarła, tato chorował, a on został z bratem. Też był głodny i przyszedł prosić o jedzenie. Mama go znała. Wyjęła z wanienki zmarzniętego buraka, a on zsunął ręką lód i od razu tego buraka zjadł... Takie pierwsze święta pamiętam. Bożego Narodzenia - nie. Jak przywieźli nas do Kazachstanu, był zakaz religii i wszystkiego, co polskie. Boga nie było, był tylko Stalin. Nie można było śpiewać żadnych pieśni, żadnych kolęd. Czasem na Boże Narodzenie, Wielkanoc czy inne święta ludzie po pracy, bo w dzień trzeba było pracować, potajemnie wieczorami zbierali się po chatach, zakrywali okna. Siadali przy ślepaku, to taka mała lampeczka była, i się modlili... Bardzo lubię kolędować. Znam dużo kolęd. U nas była taka gruba kantyczka, jak to mówię, z pieśniami...
Regina przynosi trzy mocno naznaczone znakiem czasu książeczki. Jedna gruba, niezdarnie oprawiona w kawałek niebieskiej folii owiniętej szarym sznurkiem. Ma już ponad 100 lat. Należała jeszcze do dziadka pani Marii, ale widać, że często jej używano. Pani Maria bierze książkę do reki i zaczyna śpiewać, z pamięci, nie z książki: - Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły.... - zna bardzo dobrze całą kolędę, nie tylko pierwsze zwrotki.
- Lubię kolędować - powtarza i dodaje: - Pierwszą choinkę pamiętam, jak już byłam trochę większa. Mama z tatem poszli na Nowy Rok do klubu. Taki był obowiązek. Każdy dorosły musiał chodzić na sowiecki prazdnik. Ja zostałam w domu z siostrami. Starsza, nie wiem skąd, przyniosła gałązki z brzozy. Z jakiegoś papieru powycinałyśmy jakieś ozdoby i taką mieliśmy choinkę na Nowy Rok.

Wciąż ma śpiewnik swojego dziadka i nadal go używa
*
Maria Pissowodzka jest Polką. 88 latach przeżyła w Kazachstanie. W styczniu 2024 roku przyjechała z córką Reginą i zięciem do Polski w ramach repatriacji. 10 grudnia skończyła 94 lata. Oboje jej rodzice byli Polakami, tato wywodził się z Kurpiów. Mieszkali koło Żytomierza w Ukrainie. Karczując las zyskali tam własny kawałek ziemi. Tam urodziła się pani Maria i jej starsza siostra. Mieli ziemię, krowy, konie, więc było im tam już dobrze - jak określa to pani Maria. Do 1920 roku, gdy zaczęła się kolektywizacja. Wtedy trzeba było oddać ziemię do kołchozu.
- Chcieli, żeby nawet kawałek chleba był wspólny - wspomina. - A było tak, że ci na górze mieli, co chcieli, jedli, co chcieli, a prosty naród musiał jeść resztki z pola.
Ojciec pani Marii, Józef, nie chciał się podporządkować. "Ja diabłu duszy nie sprzedam" - powtarzał. Nie chciał pracować w kołchozie i nie chciał oddać dobytku oraz ziemi. Zabrali bez jego zgody. Zostawili tylko mały skrawek pola i jedną krowę. Niedługo po tym, w 1936, NKWD przeprowadziło pierwsze wysiedlenia i deportację Polaków z terenów zachodnich sowieckiej Ukrainy do Kazachstanu. Wśród nich była rodzina pani Marii. Ona miała wtedy niespełna 5 lat.
*
Zapakowali ich do bydlęcych wagonów. Tajyunsza była ostatnią stacją kolejową w północnym Kazachstanie. Tam wszystkich wyrzucali i dalej rozwozili po stepach. Zatrzymywali się w kolejnych "toczkach" i zostawiali ludzi na gołej ziemi. Mówili im: - Tu żyjcie!
- Nic tam nie było tylko step, step, step i wszędzie jedynie trawa - wspomina. - Ludzie z innych regionów wypasali w tym miejscu bydło. Przyganiali wiosną i zabierali jesienią. Nas na ten step wywieźli, żebyśmy tam żyli.
Można było, więc inni zabrali ze sobą cały dobytek. Ojciec pani Marii nie miał już wtedy prawie nic, a to, co miał, kazał zostawić. Planował, że uciekną z transportu i wrócą na Ukrainę. - Ty weźmiesz jedno dziecko za rękę, ja drugie, i uciekniemy - mówił do mamy. Mama wzięła więc tylko pleciony koszyk, zapakowała do niego pierzynę, poduszki, jakieś odzienie i wsio, reszta została. A my tak uciekali, tak uciekali, że wylądowali w Kazachstanie bez niczego. Ludzie mieli krowy, konie, siano, zboże, a my nic... Zamieszkaliśmy w szopie dla zwierząt. Później wykopali ziemiankę...Często się zastanawiam, jak my wtedy wyżyli.
Tam praca w kołchozie też była obowiązkowa. Na koniec dnia można było dostać coś do jedzenia - trochę ziemniaków albo garść zboża, ale i tym razem ojciec pani Marii się zbuntował. Pojechał do Rosji na wycinkę lasu pod budowę.
- To jego zdaniem nie był kołchoz - komentuje z przekąsem pani Maria - ale... on był nieuczony, nawet pisać nie umiał i wszystko rozumiał po swojemu. No i bardzo wierzący był. W Bogu pokładał wszelkie nadzieje.
*
Gienia, mama pani Marii, została z córkami w Kalinówce, tak z czasem nazwano powstałą w miejscu ich "toczki" wioskę. Najgorsze były zimy i głód. Często chodziły szukać resztek na "kołchozne" pola. To też było niebezpieczne. Nie tylko dlatego, że był zakaz i były kary, ale ze względy na dzikie zwierzęta. - Mam trzymała mnie za rękę, śnieg tak padał, że światu nie było widać, a nagle na drodze stanął wilk. Myślałam, że to już koniec. Stanęłyśmy. Mama mocno mnie przytuliła i zaczęliśmy się modlić. A on stanął chwilę na nas popatrzył i uciekł. Tak było... Któregoś dnia przyszedł do nas brat mamy i mówi "Gieniu, idź pracować do kołchozu, bo pomrzecie z głodu. Ja was i swojej rodziny nie wykarmię" - powtarza słowa sprzed lat. - Na początku nie chciała, bo ojciec jej zabronił, ale brat ją przekonał. "Ty na niego nie patrz, ty przepadniesz i twoje dzieci przepadną" - mówił jej i się zapisała. Tato, gdy wrócił, nie mógł tego przeżyć. Kłócili się. "Ty swoją duszę sprzedałaś i moją" - krzyczał, aż końcu się z tym pogodził. Później i on poszedł do kołchozu.







Napisz komentarz
Komentarze