I to nie jest tak, że ci ludzie mają miliony. Często żyją od wypłaty do wypłaty, płacą najem za kawalerkę jak za apartament w Dubaju, ale śniadanie w modnej knajpie to ich świętość. Bo to coś więcej niż jedzenie – to vibe, to eskapizm, to społeczny statement: „Nie stać mnie na dom, ale mam brunch i nie żałuję!” A że Instagram aż kipi od zdjęć tostów z truflą, to wiadomo, że presja społeczna swoje robi. W końcu nikt nie chce wrzucać zdjęcia owsianki z mikrofali. Lepiej już pokazać, że właśnie jesteś w miejscu, gdzie jajka w koszulce wyglądają jak dzieło sztuki nowoczesnej. Kasa wyparowuje, ale samoocena rośnie.
120 zł za bajgla cię nie rusza? Spoko, są też tacy, co wolą dobrze, ale za rozsądnie – i właśnie dla nich jest Ślinka Cieknie
Ale nie wszyscy dają się wkręcić w śniadaniowy wyścig zbrojeń. Są tacy, którzy patrzą na rachunek za jajko sadzone i myślą: halo, przecież za to miałbym trzy dni obiadowe i jeszcze starczy na słodkiego bułka. I bardzo dobrze. Bo wiecie co? Dziś być „rozsądnym gastroposzukiwaczem” to nowy luksus. Nie musisz płacić 120 zł za to, co samemu zrobisz w domu za 15. Możesz jeść dobrze, ślinkotocznie i z charakterem – bez zaciągania pożyczki u babci. I tu wchodzi Ślinka Cieknie z listą polecajek.
Ślinka cieknie przeczesuje miasta jak foodie detektywi, żeby znaleźć miejsca, gdzie za 30 zeta dostaniesz kanapkę, po której masz ochotę przytulić kucharza. Gdzie za 28 zł masz ramen, który pachnie jak wakacje w Tokio (a nie jak zupka z proszku). Gdzie kebab to nie wstydliwa decyzja o 2:00 w nocy, tylko opcja, którą się chwali znajomym. Nie jesteśmy od tego, żeby mówić „nie jedz na mieście”. Wręcz przeciwnie – jedz, doświadczaj, próbuj. Ale rób to mądrze. Nie musisz płacić 80 zł za granolę, żeby poczuć gastro szczęście. My mamy nosa do miejsc, gdzie ślinka leci, ale portfel nie płacze. Więc zanim wydasz hajs na kawę z mlekiem z orzecha tygrysiego, sprawdź, gdzie zjesz równie dobrze, ale tak, że starczy jeszcze na piwko po drodze.
Pokolenie bez wkładu, ale z gastro pasją. Czy to już absurd, czy po prostu nowa normalność?
„Nie mają na wkład własny, ale jedzą śniadania za stówkę” – to hasło, które regularnie pojawia się na Twitterze, w komentarzach na Facebooku i w rozmowach w tramwaju. Ale spójrzmy na to inaczej. To pokolenie nie inwestuje w cegły i tynki, tylko w momenty, przeżycia i smak. Wiemy, że kredyt hipoteczny to często marzenie z kategorii „fantasy”, więc zamiast tego dajemy sobie radość tu i teraz. I czasem ta radość ma postać jajecznicy z truflą, chałki w kardamonie i matcha latte z liści zbieranych o wschodzie słońca.
I czy to głupie? Może. Czy to hedonistyczne? Pewnie. Ale czy to nasze? Zdecydowanie tak. To, co kiedyś było luksusem, dziś jest elementem codzienności, której kurczowo się trzymamy. Bo nie wiemy, co przyniesie jutro. Bo wszystko wokół jest niepewne, drogie, niestabilne. Ale wiemy, że możemy raz w tygodniu pójść na śniadanie i poczuć, że żyjemy. A to chyba więcej warte niż licznik w Excelu z hasłem „plan oszczędnościowy 2025”.
Więc śniadania po 120 zł nie są już absurdalnym wyjątkiem – są częścią stylu życia, który mówi: „nie mam własnego mieszkania, ale mam swoje chwile”. I może to nie jest ekonomicznie rozsądne, może to nie ma sensu z punktu widzenia oszczędzania, ale ma sens z punktu widzenia życia. A życie jest jedno – i jeśli ma smakować, to niech smakuje jak croissant z różą i pistacjowym kremem, a nie jak chleb tostowy z margaryną.
(tekst sponsorowany)
Napisz komentarz
Komentarze