- Jak to się stało, że jest pan uczestnikiem Wielkiej Wyprawy Maluchów?
- Tak to się już dzieje na świecie, że ścieżki ludzi dobrej woli, aktywistów zawsze się przecinają. Dwa lata temu, nie chcę powiedzieć że przypadkiem, bo w przypadki nie wierzę, ale w wyniku pewnego zbiegu okoliczności spotkałem się z Rafałem Sonikiem, występowaliśmy wtedy na jednej scenie i on rzucił pomysł. Mówi: "Słuchaj, fajnie się gada, ale my robimy taką akcję, jedziemy maluchami w długie trasy i pomagamy dzieciom, dołącz do nas". A że ja czuję energię dobrych ludzi, a z Rafała taka energia płynie, powiedziałem: "Stary, jak tylko żona pozwoli, to jestem za", a że żona się zgodziła, to jestem. I uważam, że pomaganie tym, którzy można powiedzieć są trochę po drugiej stronie, czyli dzieciakom poszkodowanym w wypadkach samochodowych, które bardzo często na samym początku tej drogi potrzebują nadziei, uwagi, naszego wsparcia, to uważam, że to jest misja każdego z nas. W ogóle się nie wahałem, czy w tym projekcie wziąć udział i absolutnie nie żałuję.
- Można powiedzieć, że pan jest przykładem takiego dzieciaka, który potrzebował wsparcia, gdy wydawało się, że straciło sens?
- Tak, miałem 13 lat, kiedy w wypadku straciłem rękę i nogę, a na pewien czas poczucie sensu życia, wartości i sprawczości. Wtedy jednak trafiłem na ludzi, którzy mnie z tego początkowego marazmu wyciągnęli. Uważam to za swoje przeogromne szczęście, ale wiem, że nie każdy tyle szczęścia ma, więc jeżeli mamy okazję chociaż troszeczkę w tym pomóc, a ja to traktuję jako spłatę pewnego długu wdzięczności, to nic jak tylko pomagać. A jeżeli można to robić w atmosferze realizacji pasji wśród ludzi, którzy wzajemnie się napędzają, to fantastyczna sprawa.
- Tegoroczna wyprawa to ponad 5 tys. km w fiacie 126 p, który nie należy do najwygodniejszych samochodów na świecie. Co było najtrudniejsze w tej podróży?
- W tym projekcie trudne są dystanse. Przejechaliśmy 3,5 tys. km wokół Bałtyku przez Szwecję, Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę, teraz jedziemy przez Polskę, więc tak łącznie to około 5 tys. km i to, co jest trudne, to to, jak te poczciwe samochody, do których jako Polacy mamy ogromnie dużo sentymentu, działają. Dlatego, że w tym samochodzie, który jest uroczy, wspaniały, przecudowny - nie ma niemalże prawie żadnych systemów bezpieczeństwa, wspomagania kierownicy, hamulców, automatycznej skrzyni biegów, do której jestem przyzwyczajony. To są rzeczy, których w tych samochodach nie ma, i śmiejemy się z kolegami, że maluch nie ma hamulców, tylko spowalniacze, więc to kręcenie kierownicą i trzymanie bezpiecznej odległości wymaga bardzo dużo uważności. To przypomina mi też, że w samochodach współczesnych, które mają te wszystkie systemy bezpieczeństwa, co może być zgubne, nigdy nie można wyłączyć myślenia, bo to uważność na drodze decyduje o tym, czy i my, i inni uczestnicy ruchu dotrzemy bezpiecznie do celu. Niestety, to czynnik ludzki decyduje o różnych nieszczęściach.
- Jedzie pan w tej wyprawie jako kierowca? Czy maluch, którym pan jedzie, jest dostosowany do pana potrzeb, czy to pan musiał się dostosować?
- Tak, biorę udział w tej wyprawie jako kierowca i często bywa, że muszę się dostosowywać do sytuacji, ale inicjatorzy Wielkiej Wyprawy Maluchów to ludzie o wielkich sercach, ale też przeogromnej wyobraźni. Już w poprzedniej wyprawie brał udział Bartek Ostałowski, profesjonalny drifter i kierowca, który kieruje autem za pomocą stopy - dla niego wtedy przygotowano pierwszego malucha z automatyczną skrzynią biegów, a teraz drugi jest dla mnie. To jest maluch, który ma przełożony silnik i skrzynię biegów ze smarta. Dzięki temu nawet tacy kierowcy jak ja, czyli z jedną ręką, czy Bartek - bez obu rak - jesteśmy w stanie prowadzić to auto bezpiecznie. Jak widać nie ma rzeczy niemożliwych. Po raz drugi biorę udział w wyprawie maluchów i - mam nadzieję - nie ostatni, bo cel jest wyjątkowy i słuszny.
*
Jan Mela to polski podróżnik i działacz społeczny. W lipcu 2002 roku 13-letni wówczas Jaś doznał porażenia prądem, kiedy wszedł podczas deszczu do niezabezpieczonej stacji transformatorowej na placu zabaw w Malborku. W wyniku tego zdarzenia po trzech miesiącach leczenia podjęto decyzję o amputacji lewego podudzia i prawego przedramienia. Motywację i sens życia odnalazł m.in dzięki Markowi Kamińskiemu, znanemu podróżnikowi, który zaproponował mu udział w wyprawie na biegun północnym i w tym samym roku południowy. Został najmłodszym zdobywcą biegunów oraz pierwszym, który dokonał tego w ciągu jednego roku, a zarazem pierwsza osoba z niepełnosprawnością, która tego dokonała.
W 2005 roku za swoje dokonania Jaś otrzymał "Kolosa", nagrodę podróżniczą w kategorii "Wyczyn roku" za "zdobycie w jednym roku, w wieku 15 lat, obu biegunów Ziemi".







Napisz komentarz
Komentarze