- Parę tygodni temu 87-letni kapitan Krzysztof Baranowski wypłynął w trzeci rejs dookoła świata. Zazdrości mu pan?
- Podziwiam go, jego odwagę, zwłaszcza że jest sporo starszy ode mnie. Gdy go poznałem w Gdyni jakieś 10 lat temu, to źle wyglądał, był bardzo wychudzony, ale teraz wygląda znacznie lepiej... Tak generalnie to, no, ryzykant...
- Pan by tak nie chciał?
- Nie mam tyle odwagi, zawziętości i siły. Zdrowie już nie pozwala.
- A pana przygoda z żeglarstwem kiedy się zaczęła?
- Można powiedzieć, że w dzieciństwie, bo... żaglówki kozikiem strugałem. Mieszkałem w Będzinie, a niedaleko było jezioro Pogoria w Dąbrowie Górniczej. Byłem wtedy marzycielem, czytałem książki marynistyczne. W latach 50. wychodziły takie broszurki o żeglarstwie, a ja już czytać umiałem i bardzo mnie to zainteresowało. Chciałem pływać i świat poznawać.
- Pierwsza łódka kiedy się pojawia?
- To był stan wojenny, 1981 rok, byliśmy wtedy nad Soliną pod namiotem z dwójką dzieci. Wojtek miał wtedy 4 latka i wziąłem go wtedy na kajak, co synowi bardzo się spodobało i chyba właśnie wtedy połknął bakcyla pływania. U niego więc zaczęło się od kajaka. A ja? Gdy wracaliśmy z tej Soliny do domu, zacząłem się rozglądać, gdzie by to można było kupić jakąś łódkę, jachcik, a to wtedy bardzo drogie było. Pamiętam, że wtedy w Myślenicach w sklepie sportowym zobaczyłem kilka łódek. Ostatecznie jednak kupiłem w Nysie trzymetrową żaglóweczkę, stosunkowo wtedy dla mnie drogą. Kolega mi ją przywiózł pickupem i najpierw stała u niego w stodole. Miałem wtedy malucha, więc okazało się, że jednak zmieści się w garażu razem z fiacikiem. Przykleiłem ją prawie do ściany, ale się zmieściła. To była łódka klasy Figiel z rodziny Maków, malutka, szybka. Nazwaliśmy ją Maja. Dlaczego? Dzieci były małe, więc Pszczółka Maja... Na niej bardzo dobrze się pływało. Teraz jak piątka jest na jeziorze, to się waham, czy wypłynąć, a wtedy tą łódeczką to dopiero wychodziłem na jezioro...
- Gdy porządnie wiało?
- Tak. Wtedy to się dopiero pływało, miałem całe mokre plecy.

- Moja pierwsza łódeczka sprawdziła się także podczas powodzi w 1997 roku - mówi Andrzej Pawłowski, stojący po prawej. - Tu na zdjęciu akurat w Siechnicach. Przewoziliśmy powodzian do domów... na silniku wtedy pływaliśmy
- Mieszkaliście już w Oławie?
- Tak, na Szopena, od 1974 roku.
- A gdzie pan wtedy pracował?
- W przemyśle spożywczym na różnych stanowiskach kierowniczych. To była Centrala Rybna we Wrocławiu. Potem prowadziłem samodzielnie działalność gospodarczą, kupiłem samochody ciężarowe i zajmowałem się handlem, między innymi z Ukrainą, a to był ciężki kontrahent.
- A gdzie tą Mają pływaliście?
- Jezioro Sławskie, z rodziną, podczas wakacji. Świetnie się nią pływało pod żaglami. A potem wszystkie możliwe jeziora w okolicy zaliczaliśmy, następnie obowiązkowo Mazury, Mikołajki, Bełdany... Chcieliśmy więcej.
- Kolejna łódka?
- Druga to już była kabinówka, też mała, czterometrowa Frajda. Wtedy to już zwykle sam nią pływałem, bo dzieci poszły swoją drogą. Żona, owszem, jako pasażer lubiła wypłynąć, ale prowadzeniem i osprzętowaniem ja się zajmowałem. Syn początkowo pływał ze mną, ale ostatecznie został motorowodniakiem i ma dziś piękny sprzęt do pływania, ale to już co innego, nie dla mnie. Ja zawsze wołałem żagle, bo motorówki to jednak hałas. Gdy czasem z synem pruję szybko motorówką i rozbijamy fale, to jakbym po podkładach kolejowych jechał, tylko bum, bum...

Ta łódka to jacht Sportina, też nazwany "Piotrusiem Panem"
- Wiem, że wypływał pan też w morze. Kupił pan morski jacht?
- Nie, nie, musiałbym mieszkać nad morzem. Pływałem po Bałtyku, była Chorwacja, Makarska, rejs na jakąś wyspę. Potem na Węgrzech, gdy moczyliśmy się w ciepłych wodach, poznałem pewnego profesora z Wrocławia i okazało się, że jego kolega, profesor Akademii Medycznej, organizuje trzytygodniowy rejs po Morzu Egejskim, po wyspach greckich, konkretnie po Cykladach, i szuka załogantów. Porozmawiałem w domu i tak się zaczęła morska przygoda. W Pireusie wyczarterowaliśmy jacht i popłynęliśmy. Mieliśmy nawet prawdziwie morskie przygody.
- Proszę opowiedzieć, która z nich najbardziej utkwiła panu w głowie.
- Chyba sztorm podczas tego rejsu. Tam wieje gracki wiatr Meltemi - w południe, w letni dzień, od lądu nagle zjawia się bardzo silny wiatr. Mieliśmy informację, że nadchodzi. Nie było jednak specjalnie gdzie uciekać, bo wyspy są pochodzenia wulkanicznego, kamieniste, nie wszędzie można wpłynąć, dopiero w porcie można się schronić. Musieliśmy płynąć z wyspy na wyspę, a podczas tego sztormu poczułem prawdziwą grozę. Było groźnie, wszystko na jachcie jęczało, piszczało, prawie się rwało, a ja byłem sternikiem... Fale były wyższe od nas, wpadaliśmy w dołek z fali, a potem na jej szczyt. Co ciekawe, słońce cały czas świeciło, niebieskie niebo, a silny wiatr wieje. Nie ma deszczu, nie ma chmur, tylko ten silny wiatr od lądu, a wiało wtedy z siłą 9.25 w skali Beauforta! Dla takiego jachtu 12-metrowego to było wezwanie. Nas było tam 10 osób, czyli sporo, trochę jak sardynki w puszce. To był najgroźniejszy moment. Rejs nam się wydłużył, a czas uciekał. Nawet gdy siła wiatru spadła do 7 czy 6 stopni, to wciąż fale były i spowalniały nas, a przecież mielimy termin oddania jachtu w Pireusie.
- To przygoda nie ostudziła pana miłości do żagli?
- Nie. Daliśmy radę, bo mieliśmy wśród siebie ludzi z uprawnieniami, to nie były przypadkowe osoby.
- Co panu dawało żeglowanie?
- Spokój. Kontakt z przyrodą, sprawdzanie siebie. To jest wciągające i takie pozytywne. Często byłem sam na wodzie i bardzo to lubiłem. Bywało, że syn mnie zawoził na Jezioro Sławskie na początku miesiąca, a pod koniec miesiąca przyjeżdżał, żeby mnie z łódką zabrać do domu. I do garażu. Co ciekawe, w latach 80. na polskich jeziorach było pełno łódek, a teraz jest bieda, niemal nikt nie pływa, jachty stoją w marinach. Wielu moich kolegów też już skończyło z żeglowaniem.

Andrzej Pawłowski na "Piotrusiu Panie" - Jezioro Sławskie 2019 rok
- Brakuje tego dzisiaj?
- Brakuje, ale... mam zdrowotne ograniczenia. Mój jacht od 3 lat czeka w hangarze w Zabardowicach, bo nie mam z kim popływać. Syn ma swoją rodzinę, a sam nie mogę, bo lekarze ostrzegają, są pewne ograniczenia.
- Jacht stoi, ale podobno dogląda go pan nawet zimą?
- Codziennie, no, co dwa dni, ale tylko dlatego, że dokarmiam tam kota, którego mam tam na utrzymaniu.
- Ten jacht to "Piotruś Pan". Skąd ta nazwa?
- Od imienia wnuka. "Piotruś Pan" to 6-metrowa łódka, 5-osobowa. W sumie miałem pięć łódek, poprzednia, jacht Sportina, też był "Piotrusiem Panem". To była bardziej wyczynowa łódka. A ta obecna wciąż czeka na pływanie, jest cały czas w gotowości, tylko musi się znaleźć odpowiedni partner, z którym mógłbym popłynąć. Mój ostatni rejs był po Jeziorze Sławskim, czyli tam zaczynałem w 1982 roku i tam na razie zakończyłem żeglowanie w 2022, czyli po czterdziestu latach.


A tę łódeczkę Andrzej Pawłowski sam zbudował







Napisz komentarz
Komentarze