Zdobycie Korony skomentowała w mediach społecznościowych: - Zrobiłam to, mimo przeciwności, wygrałam ze strachem, bólem i własnymi ograniczeniami...
Jeszcze bez szczegółów, bez skali tego strachu. Na to zdecydowała się dopiero parę dni później. I wtedy pojawił się poruszający wpis w mediach społecznościowych, ale o nim za chwilę.
*
Kinga ma 40 lat, z zawodu jest nauczycielką. Mąż Mariusz jest inżynierem budownictwa. Mieszkają w Oławie z trójką dzieci - Jagoda (8 lat), Róża (14) i Maja (16). Z nimi pies, co nie jest bez znaczenia, bo on też biega - to właśnie z nim Mariusz wygrał tegoroczny oławski Bieg na Czterech Łapach.
Koronę Półmaratonów Polskich Kinga zdobyła już w roku ubiegłym przebiegając przepisowe minimum, czyli 5 biegów, a każdy to ponad 21 km. W tym roku poprzeczkę zawiesiła znacznie wyżej - zaplanowała, że przebiegnie dwa razy tyle. I zrobiła to! Jako jedyna kobieta w tym roku!
- Sześć biegów zrobiłam nie wiedząc jeszcze, że jestem chora - mówi. - Pewnie już byłam, ale jeszcze o tym nie wiedziałam. Przed siódmym wiedziałam, że coś jest nie tak. Badam się regularnie co roku, robię sobie USG, ale przed tym badaniem już pod palcami wyczuwałam, że jeden z istniejących wcześniej guzków zrobił się twardszy i większy. USG to potwierdziło. Radiolożka powiedziała mi, że jej się to nie podoba i powinnam się udać do onkologa. Tak zrobiłam. To był koniec czerwca i już wtedy usłyszałam od doświadczonego lekarza, że wygląda mu to na nowotwór złośliwy. Po kilku dniach biopsja i trzy tygodnie czekania na diagnozę. Dzień przed jej otrzymaniem, to była niedziela, miałam bieg w Wałbrzychu. Skończyły się walki o życiówki, bo wcześniej - wiadomo - walczyłam o jak najlepszy czas. Teraz biegłam powoli, a mąż zdecydował, że też tak pobiegnie, moim tempem.
- Dało się biec nie myśląc o tym, co będzie jutro?
- Ciężko było o tym nie myśleć. Już po biopsji lekarz kazał trochę ostrożniej się zachowywać, musiałam zrezygnować z obozu biegowego... Chyba nie miałam wtedy nadziei, że to nie będzie złośliwe. Skoro dobry lekarz wcześniej tak powiedział, uznałam to za pewnik. Chciałam tylko, żeby to było coś na takim etapie, że jeszcze można leczyć. Na drugi dzień po biegu poszłam do lekarza. Jest diagnoza. Złośliwy z przerzutem do węzłów chłonnych.
- Długo się pani zastanawiała, co z tym zrobić, czy decyzja była natychmiastowa?
- 25 sierpnia była diagnoza, a już 1 września przeszłam operację, więc niemal natychmiast. Bieganie nauczyło mnie tego, że działa się według planu. Bez względu na to, jaka jest pogoda, jaki mam humor, idę trening. Tak samo podeszłam do leczenia. Teraz mój plan biegowy zmienia się na plan leczenia i robię wszystko co trzeba. A trzeba było zrobić mastektomię podskórną z usunięciem wszystkich węzłów w prawej ręce. I czekać na kolejny wynik.
- Był moment, aby odpuścić sobie bieganie, bo przecież są ważniejsze rzeczy?
- Tak, wtedy był taki moment... Ja przecież tę koronę już dostałam po przebiegnięciu pierwszych pięciu biegów. Medal miałam, ale plan na ten rok był inny. Bardzo chciałam przebiec dziesięć półmaratonów. Wtedy przekonałam się, jak dużo jest w głowie. Jasne, że pomyślałam sobie, że to już nie dla mnie, że tego nie zrobię, bo jestem po operacji, więc powinnam sobie dać spokój.
- A jest pani osobą, który w codziennym życiu często sobie odpuszcza?
- Nie, więc... Tak, był moment zawahania, ale gdzieś tam w głębi już wiedziałam, że i tak pobiegną, a przynajmniej spróbuję.
- Po co?
- Aby pokazać samej sobie, że mimo tej choroby będę starała się żyć normalnie, a przynajmniej starała się robić to, co robiłam do tej pory, na ile oczywiście mój stan mi będzie na to pozwalał.
- Na hasło "mam raka" pewnie kiedyś musiała Pani sobie pomyśleć, że to może być koniec wszystkiego. Dopuszczała Pani do siebie te najgorsze myśli?
- O Jezu! Pewnie. Najgorsze moje trzy tygodnie w życiu to oczekiwanie na szczegółową diagnozę. Wiedziałam, że coś jest, ale czekałam na szczegóły.
- Pojawiły się myśli "co będzie z dziećmi, gdy mnie nie będzie"?
- Oczywiście.
- Rozmawiała Pani z kimś o tym?
- Nie, tylko sobie w głowie o tym mówiłam. To było na początku tego oczekiwania na wynik, kiedy płakałam gdzieś tam po kątach, a przy dzieciach udawałam, że wszystko jest dobrze. Najgorsze było to, że już wiedziałam, że coś mi jest i nie mogłam oderwać się takiej myśli: - Boże, żeby tylko dało się to leczyć! To była karuzela emocji. Nawet nie wiem, jak ten sierpień przeleciał. Pytałam sama siebie, co dalej z moimi dziećmi. Wszystko kręciło się wokół mojej rodziny. Takie myśli były przeplatane innymi, że cokolwiek będzie, może jednak to się leczy. Mężowi powiedziałam kiedyś, że jeżeli okaże się, że jest bardzo źle, to czeka nas poważna rozmowa. To był wstęp do rozmowy, do której na szczęście nie doszło. Jak już się dowiedziałam, co to jest, zaufałam lekarzowi, podeszłam do tego zadaniowo. Jak mi powiedział, że tak, że można leczyć, działałam. Był plan.
- Chyba siłą rzeczy kolejne biegi już nie były na osiągnięcie dobrego czasu...
- Nie, to były biegi na zaliczenie, byle się zmieścić w limicie 3 godzin. Truchtałam i maszerowałam na zmianę, na dodatek jeszcze po drodze ćwicząc rękę, bo takie miałam zalecenia. Oczywiście pytałam lekarza, czy 3 tygodnie po operacji mogę przebiec półmaraton. Usłyszałam od niego, że jeśli będę się dobrze czuć, to mogę go sobie przejść. Na to przyszła pani fizjoterapeutka, postukała się w głowę i mówi, że to głupi pomysł. Bardzo głupi! Ale ja wiedziałam, jak się wtedy czułam. Przecież nie rzuciłam się na te półmaratony nagle, nie wstałam z kanapy i nie pomyślałam sobie, że oto przebiegnę półmaraton, tylko już wiele pracy było za mną, biegam parę lat i byłam przekonana, że samo pokonanie dystansu nie będzie wielkim problemem. I trzy tygodnie po operacji zdecydowałam o starcie w Gnieźnie. To najstarszy półmaraton w Polsce. Pojechaliśmy z mężem, który też startował. Wstałam rano i... płaczę. No, ryczę po prostu. Do męża mówię, że nie powinnam, że to chyba jest naprawdę głupie, że przecież jestem trzy tygodnie po operacji... To był strach. Nie to, że je nie mogę, raczej, że nie powinnam. Bo gdy ktoś popatrzy z zewnątrz, powie, że to nierozsądne. Że to jest wręcz głupie. I ja to rozumiem, ale chyba tylko inny biegacz mnie zrozumie, ile mi to dało dla głowy i dla zdrowia psychicznego. To było mi po prostu potrzebne. Popłakałam, ale bieg ukończyłam.

- Inni uczestnicy wiedzieli, że Pani biegnie z rakiem, z chorobą?
- Nie, nikt nie wiedział. To był czas, gdy wiedziało tylko parę osób, nawet nie wszyscy w rodzinie. Ukrywałam to. Nie chciałam o tym opowiadać, a innym, którzy wiedzieli, wręcz zabraniałam mówić.
- A potem przyszła jeszcze jedna operacja...
- Tak. Biegnąc w kolejnych biegach nie wiedziałam jeszcze, że będzie kolejna. Ale trzeba było dociąć komórki nowotworowe, które zostały w skórze. To było przed ostatnim biegiem.
- Gdy Pani kończyła ten dziesiąty bieg, też nie ogłosiła wszystkim wprost, że biegała z rakiem, tylko "wygrała ze strachem, bólem i własnymi ograniczeniami". Co się stało, że parę dni później jednak zdecydowała się Pani powiedzieć głośno, że była operacja, że była mastektomia, że ma raka.
- Oswoiłam się trochę z tą chorobą, z tym, że jest. Przestałam mieć problem, aby o tym mówić, gdy ktoś ze znajomych pyta, co się dzieje, bo w aplikacji widzi, że mi słabo idzie albo w ogóle opuszczam treningi. Zawsze znajomym biegaczom mówiłam, że to chwilowe problemy ze zdrowiem i tyle. Potem jednak oswoiłam się z tym i uznałam, że skoro ta choroba już jest, to niech ona "zrobi" coś dobrego. Niech ludzie zobaczą, że zdrowa, biegająca, niepijąca, niepaląca, zdrowo żyjąca dziewczyna w stosunkowo młodym wieku też może mieć raka. To może spotkać każdego. Jeżeli po przeczytaniu tego wpisu choć parę kobiet uzna, że warto się przebadać, bo może wcześniej tego nie robiły albo zaniedbały, odkładały, to to będzie mój sukces.
- I...?







Napisz komentarz
Komentarze